Najnowsze wpisy, strona 1


lis 24 2016 Bezimienna czarownica
Komentarze (0)

Był rok 1510. Na niebie panował księżyc w pełni. Do domu pewne jwieśniaczki zapukali żołnierze biskupa Srebrnego Rogu. Starsza kobieta otworzyła niczego nie podejrzewając. Żołnierze porwali ją izabrali do pałacu biskupa. Na drugi dzień spalono ją na stosie zazadawanie się z siłami mroku i czary. Właśnie dnia 20 sierpnia 1510roku miało miejsce pierwsze spalenie na stosie w naszym mieście. Od tamtego dnia aż do roku 1771 płonęły stosy z czarownicami w Srebrnym Rogu.

Największym myśliwym na czarownice był ówczesny biskup SrebrnegoRogu, Zygfryd Edelski. Z jego rąk spłonęło żywcem lub zmarło natorturach blisko 1 tys. niewinnych kobiet, i w tym równieżmężczyzn. Biskup był zapalonym tępicielem wyznawców szatana, jak również przykładem katolika. Często pościł, dużo się modlił, a nawet biczował. Był fanatykiem religijnym i obrońcą wiary. Pisał wiele poradników np.: Jak złapać czarownicę, Jak być przykładnym katolikiem i wiele innych tego typu. Ale nie jego historię chcę tutaj przytoczyć. Pragnę Wam opowiedzieć historię pewnej czarownicy. A był to tak:

Stało się to w roku 1530. Chłop z pobliskiej wsi przyprowadził złapaną na czarach kobietę, biskup zapłacił mu za ten chwalebny czyn i rozkazał by ją zaprowadzono do sali tortur. Sam rozsiadł sięwygodnie na fotelu i wydawał rozkazy. Biedną kobietę przykuto dokrzesał, a biskup kazał ją przypalać rozgrzanym żelazem. Pytał się jej czy przyznaje się do uprawiania magii, po trzeciej serii pytania i przypalania kobieta przyznała się. Kat kazał wtrącić jądo loch. Następnego dnia kobieta znikła. Biskup wpadł wewściekłość. Z jego pamiętnika czytamy:. Biskupwyznaczył nagrodę (1000 slawek co daje ok. 420 libertów), a sam obłożył kobietę ekskomuniką.

Zygfryd nie musiał długo czekać, czarownica przyszła do niego sama.Dlaczego? Tego nie wiemy. Oczywiście nie wypłacił jej należnej nagrody.

Na torturach przyznała się, że jest czarownicą i zna samego diabła.Biskup rozkazał jeszcze tego samego dnia usypać stos.

Dnia 11 września 1530 roku w Srebrnym Rogu odbyła się egzekucjaczarownicy (nikt nie wie jak się nazywała). Na plac przed pałacembiskupa wyprowadzono wiedźmę. Sam Zygfryd siedział z dumą patrzącna swoje krwawe dzieło. Kobieta szła pokaleczona i posiniaczona zgłową w górze, prowadzona przez kata. Wprowadzono ją na stos iprzywiązano do pala. Kat podszedł z pochodnią i zapalił drewno.Ogień począł pożerać najpierw drzewo zbliżając się do kobiety.Ludzie zgromadzeni na placu patrzeli z podnieceniem. Płomieniezaczęły trawić suknię kobiety, potem szły coraz wyżej i wyżej, ażdosięgły twarzy. Nagle kobieta zza płomieni krzyknęła: Przeklinamcię biskupie ze Srebrnego Rogu, przeklinam! Umrzesz tego dnia iodpokutujesz za śmierć niewinnych! Przeklinam cię!. Wszystkimzamarły serca, nawet biskup przeląkł się słów kobiety. Słów którebrzmiały tak strasznie i donośnie, jak by z samego wnętrzzaświatów. Na drugi dzień, rzeczywiście, znaleziono zimne zwłokibiskupa Zygfryda Edelskiego w łóżku.

Tak było na prawdę. Ta niewyjaśniona śmierć biskupa nasuwa wielepytań. Czy kobieta rzeczywiście była wiedźmą? Czy magia istnieje?Jak się nazywała? Tak czy owak, po śmierci biskupa znaczniezaprzestano polowania na czarownice. Ostatni stos zapłonął w 1771roku.

Wędrówka dusz, czyli reinkarnacja –mało który temat budzi takie emocje. 7 miliardów ludzi na Ziemidzieli się mniej więcej równo – połowa ludzi wierzy w reinkarnację,druga połowa potępia ją w czambuł. Tylko jedna grupa może mieć rację… pytanie która?

Wiara w to, że ludzie umierają i odradzają się w nowych ciałach,czasami bez przerwy przez tysiąclecia, występuje w wielu religiach.Hindusi, buddyści, animiści i wiele innych grup wyznaniowych,akceptują tą doktrynę w takiej czy innej postaci, podobnie zresztą jak starożytni, między innymi Celtowie. Istnieją dowody, że reinkarnacja była niegdyś ważnym elementem judaizmu, i była akceptowana przez wczesnochrześcijańskie sekty.

Obecnie reinkarnacja często jest uznawana za element okultyzmu.Także wielu ludzi należących do grup wyznaniowych aktywnie wypierających się reinkarnacji – jak np Kościół rzymskokatolicki i większość Kościoła protestanckiego – prywatnie wierzy wreinkarnację. Bardzo wygodnym jest twierdzenie, że nie odchodzimypo śmierci w „nicość” lub nie stajemy przed okrutnym niekiedy sądem typu „wygrasz lub przegrasz”, w którym nie uznają apelacji.

Jakie są jednak aktualne dowody na istnienie reinkarnacji?Pomijając to, że wierzyło w nią wielu naszych przodków, cozasługuje na respekt, mamy niewyjaśnione wspomnienia, uczucia,nawyki, pozornie niemożliwe zbieżności, dziwne sny, a nawet zagadkowe fakty historyczne, które utwierdzają nas w tym, że”kiedyś tu już byliśmy”.

Mamy deja vú, czyli uczucie, że „kiedyś już tu byliśmy”. A od ponad150 lat mamy hipnozę. Dziś wielu hipnoterapeutów „regresuje” ludzi do „poprzednich wcieleń”. Nie tylko dla zabawy – hipnoza regresywna przynosi niewątpliwie pomocne efekty w przypadku fobii i innych problemów, jakie mają ludzie żyjący obecnie – problemów, które według nich powstały w ich poprzednich wcieleniach.

Oczywiście, w przyrodzie wszystko umiera i rodzi się na nowo.

strega63   
lis 24 2016 Duch
Komentarze (0)

- Idziesz? – Za­pytał mnie An­tho­ny stojąc przy mo­jej szaf­ce.
- Już. – Od­po­wie­działem. Ra­zem z tłumem in­nych uczniów podążyliśmy do szkol­nej stołówki. Obiady nie były wyśmieni­te, ale gdy by­liśmy głod­ni pot­ra­filiśmy iść jeszcze po dokładkę. Wzięliśmy ta­ce i dołączy­liśmy do ko­lej­ki, która po­suwała się śli­maczym tem­pem. Gdy w końcu do­tar­liśmy do kucha­rek dos­ta­liśmy bez­kształtną breję zwaną ma­karo­nem i dziw­nie wyglądający sos. Cóż, lep­sze to niż nic.
Po­deszliśmy do zwyk­le znaj­dujące­go się przed na­mi sto­lika i wte­dy ją zo­baczyłem.
Dziś wyglądała wyjątko­wo. Kręco­ne blond włosy spływały kas­kadą na ple­cy, a niebies­kie, bys­tre oczy pat­rzyły na oso­by znaj­dujące się w po­mie­szcze­niu. Na so­bie miała zwykły czar­ny t-shirt i dżin­so­we rur­ki. Ot, zwykły strój, ale na niej wyglądał niesa­mowi­cie. Spoj­rzała na mnie i uśmie­chnęła się. Od­wza­jem­niłem uśmiech, ale miałem wrażenie, że wyglądam jak idiota. Czy­li jak zwyk­le. No dob­ra, nie było ze mną aż tak źle. Mam zielo­ne oczy i dłuższe włosy, 180 cen­ty­metrów wzros­tu i wys­porto­waną syl­wetkę, to aku­rat zaw­dzięczam re­gular­nym tre­nin­gom w koszykówkę.
- Michael! Puk, puk! Jest tam kto? – An­tho­ny zwrócił na siebie moją uwagę, cze­go on zno­wu chciał?
- Co? – Za­pytałem.
- Py­tałem o to, czy ma­my jut­ro spraw­dzian z try­gono­met­rii, ale naj­wy­raźniej byłeś w swoim świecie ra­zem z nią.
Czy to nap­rawdę jest aż tak wi­doczne? Niemożli­we.
- Nie, nie ma­my jut­ro tes­tu. – Mówiąc to pod­niosłem wzrok na oso­by do­siadające się do nas.
- Nie wierzę, że każą nam to jeść. – Sophie skrzy­wiła się. Zmrużyła brązo­we oczy i wpat­ry­wała się ocze­kująco w An­tho­ny’ego.
- Fakt, nie wygląda zachęcająco, ale gdy­by zam­knąć oczy i zat­kać nos, to dałoby się to skon­su­mować. – Chłopak przyglądał jej się spo­koj­nie, ale pod fa­sadą skry­wał zu­pełnie in­ne uczu­cie. Jak na dłoni wi­dać było, że za nią sza­leje. I z wza­jem­nością zresztą. Je­den tyl­ko man­ka­ment nies­te­ty nie poz­wa­la im być ra­zem. A miano­wicie: żad­ne z nich nie chce się do te­go uczu­cia przyz­nać.
- Jak sa­morządo­wi idą przy­goto­wania do hal­lo­ween? – Usłyszałem py­tanie skiero­wane w moją stronę przez Ja­mesa.
- Hmmm… Dob­rze, ma­my już za­pew­niony ca­tering i na­poje, jeszcze trze­ba tyl­ko zamówić de­korac­je i je za­mon­to­wać. – Od­po­wie­działem. Skiero­wałem swój wzrok z pow­ro­tem na Ca­roli­ne. Nie pat­rzyła już na mnie. Poczułem zawód.

Po­woli pow­lokłem się po scho­dach do mo­jego po­koju. Przeszedłem przez drzwi i poczułem się zmęczo­ny. Pstryknąłem przełączni­kiem światła, omiotłem wzro­kiem po­mie­szcze­nie i po raz ko­lej­ny zdzi­wiłem się na pa­radoks się w nim mie­szczący. Jedną ze ścian pok­ry­wały koszul­ki drużyno­we, zdjęcia i półki z pucha­rami wyg­ra­ne pod­czas meczy. Drugą jed­nak pok­ry­wała jed­na, wiel­ka, wy­pełniona po brze­gi półka z książka­mi. Od kla­syki, pop­rzez kry­minały, do fan­tasty­ki (którą, na­wiasem mówiąc, naj­bar­dziej lu­bię). Znaj­do­wały się tam po­wieści Tołsto­ja, Char­lotte Bron­te, Ja­ne Aus­ten, Da­na Brow­na, Joh­na Mar­sde­na, Tru­di Ca­navan i wielu, wielu in­nych.
Moich kum­pli zaw­sze dzi­wiło, że lu­bię czy­tać, ale to nie mo­ja wi­na, ze odzie­dziczyłem to po rodzi­cach. Ma­ma jest bib­liote­karką, a ta­ta pi­sarzem. Nie mówię, że ciągle tyl­ko czy­tam, w końcu na im­pre­zy też chodzę (na­wet często), ale lu­bię to.
Spoj­rzałem w kierun­ku ok­na i zo­baczyłem ją. Sie­działa na swoim łóżku i przyglądała mi się. Sięgnęła po blok i mar­ker. Szyb­ko coś w nim za­pisała i od­wróciła w moją stronę. Mi­mo, że nie roz­ma­wialiśmy wer­balnie już daw­no to ut­rzy­mywa­liśmy ze sobą kon­takt kar­tko­wo-okien­ny. Kiedyś bar­dzo się przy­jaźni­liśmy, po­tem każde z nasz poszło swoją drogą, ja zacząłem chodzić na tre­nin­gi kosza, ona na ba­let, śpiew i ma­lar­stwo. Miała ta­lent.
Na kar­tce na­pisa­ne było: „Co u Ciebie?”. Uśmie­chnąłem się i sięgnąłem po leżące nieda­leko pus­te, białe kar­tki i fla­mas­ter. Szyb­ko na­baz­grałem od­po­wiedź „Nic, a u Ciebie?”. Od­wra­cając kar­tkę spoj­rzałem w niebies­kie oczy Ca­roli­ne i w mo­jej głowie po­jawiły się ob­ra­zy, których wca­le nie po­win­no tam być.
- No już, na­pisz jej, że ma­ci się spot­kać. – Usłyszałem dźwięk czy­jegoś głosu, ale ni­kogo nie zo­baczyłem. W po­koju na­dal byłem sam, a drzwi na pew­no zam­knąłem. Jeszcze raz obej­rzałem się, a przed moimi ocza­mi po­jawiły się dwa duchy. Chwi­la, chwi­la… Duchy?!
- Co tak pat­rzysz? Pisz! – Po raz ko­lej­ny do moich uszu do­biegł dźwięk, ale nie mogłem uwie­rzyć w to co widzę. Szyb­ko od­wróciłem głowę w kierun­ku dziew­czy­ny w ok­nie do­mu obok. Przyglądała mi się tyl­ko, więc pew­nie nie widziała, że w moim po­koju są zja­wy z zaświatów. Spoj­rzałem na kar­tkę przez nią za­pisaną, na­pisała, że nic cieka­wego, że przep­rasza, ale mu­si się uczyć. Zasłoniła ok­na i os­tatnie co widziałem to jej długie, kręco­ne blond włosy zni­kające za zasłoną.
- Kim, a raczej czym jes­teście i co tu ro­bicie?! – Wyszep­tałem do dwóch duchów.
- Ja jes­tem Ma­ry – mniej­sza zja­wa wska­zała na siebie. – A to Matt. Przyszliśmy cię zmo­tywo­wać do działania. Nie możemy pat­rzeć na to, jak się męczysz.
- Proszę?!
- To co słyszałeś. – Po raz pier­wszy w tej ab­surdal­nej sy­tuac­ji odez­wał się duch-chłopak. Je­go głos z pew­nością mu­siał na­leżeć do nas­to­lat­ka.
- O mój Boże… - Wyszep­tałem. Nie mieściło mi się to w głowie.
- No, no. Bóg nie ma z tym nic wspólne­go. – Duchy po­wie­działy to równocześnie. A po­tem ogarnęła mnie ciem­ność.



To z pew­nością mi się śniło. Za dużo ko­feiny źle działa na człowieka. Za­cisnąłem moc­no po­wieki i przedłużałem chwilę, gdy będę mu­siał ot­worzyć oczy. Pięć, czte­ry, trzy, dwa, je­den… Omiotłem spoj­rze­niem pokój i…
- No na­reszcie. Już myśle­liśmy, że nig­dy nie wsta­niesz. Czy nie sądzisz, że mdle­nie jest niemęskie? – Usłyszałem głos Matt’a. Czy­li to jed­nak praw­da.
- To tyl­ko mi się wy­daje, to tyl­ko mi się wy­daje… - Zacząłem pow­tarzać jak man­trę, jed­nak zja­wy nie zni­kały.
- Wiesz Ma­ry, on chy­ba nie może uwie­rzyć, że my is­tnieje­my.
- Pot­wier­dzam, nie zap­rzeczam. – Od­po­wie­dział duch do które­go zda­nie było skiero­wane. – Słuchaj, te­raz mu­simy już iść, ale jeszcze tu­taj przyj­dziemy.
Puf. Zniknęły.
Odet­chnąłem z ulgą i spróbo­wałem wstać na włas­ne no­gi. To nie mogło być nap­rawdę. To na pew­no nap­rawdę się nie zdarzyło. Na pew­no, na pew­no, na pew­no. Bez­siły położyłem się na łóżku i zasnąłem.

- Wsta­waj śpio­chu! Szko­da dnia! – Usłyszałem nad uchem dam­ski głos. Co?!
- To nie może dziać się nap­rawdę. – Wy­mam­ro­tałem sen­nie i miałem nadzieję, że mam rację. Nie miałem. Duchy były w moim po­koju. – Cze­go chce­cie? – Po­wie­działem już całkiem roz­budzo­ny.
- Tyl­ko ci pomóc, nic więcej. – Zsyn­chro­nizo­wane jak szwaj­car­skie ze­gar­ki zja­wy od­po­wie­działy jed­nocześnie.
- Nie pot­rze­buję po­mocy.
- Ow­szem pot­rze­bujesz.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
Pod­czas słow­nej sprzeczki zacząłem się ubierać. Duchy, chy­ba z przyz­woitości (przy­naj­mniej ty­le) od­wróciły wzrok.
- Nie, nie pot­rze­buję. – Wziąłem do ręki ple­cak i ot­worzyłem drzwi. – Jak wrócę to ma was tu nie być.
Wyszedłem i trzasnąłem drzwiami. Szyb­ko za­haczyłem o kuchnię, skąd por­wałem przy­goto­wane przez gos­po­się May śniada­nie.

Cały dzień prze­leciał bez­nadziej­nie. Nie pot­ra­fiłem się nad niczym sku­pić. Do­piero na tre­nin­gu hu­mor i dob­re sa­mopoczu­cie wróciło. Za­pom­niałem o tej nienor­malnej spra­wie, bo mo­ja uwa­ga skon­cen­tro­wała się na wrzu­ceniu piłki do kosza. Uderza­nie przed­miotu o podłoże na­dało rytm moim kro­kom, a bi­cie ser­ca do­paso­wało się do niego.
- Ona pat­rzy! – Znienac­ka prze­de mną po­jawił się Matt. Zas­koczo­ny stra­ciłem rytm, piłka nie od­biła się tak jak­bym so­bie te­go życzył, wle­ciała mi pod no­gi, a ja jak długi po­ległem na ziemi. Jak­by te­go było mało, to doświad­czyłem uczu­cia przejścia przez ducha. Miałem wrażenie, że ktoś wy­lał na mnie ku­beł lo­dowa­tej wo­dy.
- No to raczej nie po­może ci w po­der­wa­niu jej. – Matt rzu­cił krótko i zde­mate­riali­zował się.
- Tho­mas! Co ty do cho­lery wyp­ra­wiasz?! – Krzyknął w moim kierun­ku tre­ner, a ja usłyszałem grom­ki śmiech po­zos­tałych chłopaków z drużyny.

- Nie było tak źle. – An­tho­ny próbo­wał mnie po­cie­szyć, ale nie bar­dzo mu to wychodziło. – No może oprócz te­go, że jes­teś, słyszę od­bi­cia piłki, mru­gam, a ty nag­le leżysz na ziemi. – Po­wie­dział i grom­ko się zaśmiał.
- Ale ty śmie­szny jes­teś. – Od­pa­rowałem z sar­kazmem.
- Chodź, od­wiozę cię do do­mu… - Na­dal śmiejąc się pop­ro­wadził nas do sa­mocho­du. Mi­mo, że obaj mieliśmy praw­ko to on pier­wszy do­robił się sa­mocho­du, skur­czy­byk.
- Jak tam de­korac­je hal­lo­wen?
- Dob­rze, a co? Jes­teś chętny do po­mocy? – Za­pytałem. Co oni ta­cy do­ciek­li­wi os­tatnio w związku ze świętem (o zgro­zo!) duchów?
- Hm… Nic, nic. – Od­rzekł szyb­ko speszo­ny i… Zaczer­wienił się. Co? An­tho­ny się zaczer­wienił?!
- Mów. – Po­wie­działem krótko, a on nie wyt­rzy­mał.
- Zap­ro­siłem­na­bal­Sophie. – Wyrzu­cił z siebie jed­nym tchem. Pot­rze­bowałem chwi­li na roz­szyf­ro­wanie je­go słów.
- No Sta­ry, gra­tuluję, że w końcu się przełamałeś. – Już myślałem, że nig­dy te­go nie zro­bi. – Zgodziła się?
- Nie uwie­rzysz, ale tak. – On nap­rawdę te­go nie widział, że jej się po­doba?
- No to jeszcze le­piej. – Pok­le­pałem go po ple­cach. Szczęście, że do im­pre­zy zos­tał tyl­ko je­den dzień. W tym ro­ku nie wy­bieram się z ni­kim. Nie miałem ocho­ty na to­warzys­two żad­nej dziew­czy­ny, oprócz Ca­roli­ne. Pech chciał, że ona umówiona już była z Paulem. Jak ja gościa nie cier­pię!
Do­jecha­liśmy pod mój dom, wy­siadłem, a An­tho­ny od­jechał do siebie.

Pa­ry szły po czer­wo­nym dy­wanie w kierun­ku sa­li ba­lowej. Ude­koro­wana była w sposób, że nie można było poz­nać, iż za dnia pocą się na niej set­ki uczniów. Czar­ny ma­teriał ud­ra­powa­ny był na ścianach i, ja­kimś cu­dem, na su­ficie. W ro­gach stały „prze­rażające” pot­wo­ry, z jed­nej stro­ny sa­li us­ta­wione były stoły i krzesła, z przo­du było miej­sce dla ka­peli, która w tym ro­ku dla nas zag­ra, naj­większą część zaj­mo­wał par­kiet. Gdy po­mie­szcze­nie po­woli się za­pełniało ja szu­kałem tyl­ko jed­nej twarzy. Jest! Dos­trzegłem ją. Ca­roli­ne ub­ra­na była w długą, krwis­toczer­woną gor­se­tową su­kienkę, włosy upięła w mis­terny kok na głowie, na szyi miała czarną ko­lię. Wyglądała zja­wis­ko­wo.
Im­pre­za zaczęła się na dob­re, ludzie tańczy­li i wygłupiali się. Niektórzy, tak jak ja sie­dzieli przy sto­likach. W pew­nym mo­men­cie do­siad się ktoś do mnie. Pod­niosłem wzrok i spos­trzegłem, że była to Ca­roli­ne. Już miałem się odez­wać, gdy DJ za­powie­dział je­den z wol­niej­szych ka­wałków. Nie po­zos­tało mi nic in­ne­go, jak pop­ro­sić dziew­czynę do tańca.
W połowie piosen­ki w mo­jej głowie po­jawiła się myśl: „Zrób to!”. Ca­roli­ne widząc co zmie­rzam wspięła się na pal­ce, po­woli przy­sunąłem swo­je us­ta do jej warg. Gdy nasze ciała się zet­knęły – odpłynąłem. Wszys­tkie myśli, oprócz jed­nej, odpłynęły z mo­jego umysłu.
- No na­reszcie. – Usłyszałem w uchu głos Ma­ry. Oder­wałem się od Ca­roli­ne i zmie­rzyłem duchy groźnym spoj­rze­niem. Na se­kundę prze­niosłem wzrok na dziew­czynę obok mnie i spos­trzegłem, że ona też wpat­ru­je się w zja­wy z groźnym błys­kiem w oku.
- Matt, Ma­ry! Co wy tu ro­bicie? Prze­cież mówiłam, że ma was to nie być! – Krzyknęła, a duchy jak­by się skur­czyły.
- To ty o nich wiesz?! – Wy­powie­działem zdu­miony.
- Oczy­wiście. To ja je do ciebie przysłałam.

strega63   
paź 15 2016 Angel of Death
Komentarze (0)

Świat. Kraj. Miasto. Dom. Pokój. Osoba. Wydawałoby się, że zwykły człowiek, taki, jak ja i Ty. Jednak pozory często mylą, tutaj myliły się również.
Nikodem Wilczyński jak zwykle wstał wcześniej, niż to było mu potrzebne. Umył się, ubrał, zjadł śniadanie. I… Czekał. Sam nie wiedział, na co, ale czekał. Jakaś niepojęta siła kazała mu siąść wygodnie i czegoś wypatrywać, i, choć starał się to zrozumieć, nie mógł. Choć starał się nie czekać, czekał. Myśli miał totalnie puste, twarz pozbawioną wyrazu. Na nic zdawały się próby wyrwania z tego otępienia, ciągle czekał.
Aż w końcu ktoś pozwolił mu przestać, normalnie funkcjonować. Nikodemowi coraz częściej przychodziło na myśl, aby pójść z tym do psychologa, do psychiatry, do kogokolwiek. Zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie nie jest normalne. Jednak panicznie bał się, że to wyjdzie na wierzch, że ludzie będą wskazywać na niego i mówić „To jest czubek”. Tym razem też stoczył wewnętrzną walkę, po której, jak zwykle, był jeszcze bardziej niezdecydowany. W końcu wyszedł do pracy. Której nienawidził, tak jak całego swojego życia. Powrotu z pracy też nienawidził.
Wszędzie było ciemno, straszno… I było zimno, przeraźliwie zimno. I nagle odkrył, że nie jest sam…Otoczyły go setki par złowrogo błyszczących oczu… Z zarośli poczęła wychodzić sfora wilków, zrobiły okrąg naokoło Nikodema, zbliżały się do niego coraz bliżej… Aż w końcu rzuciły się na niego, poczuł tysiące kłów w swym ciele. Każdy mięsień w jego ciele był powoli wyszarpywany od reszty, a trwało to wieczność. Czuł, że to jego ostatnia chwila. I nagle przestał czuć. Nie czuł bólu, cierpienia. Nie żył. I wszystkie dzikie zwierzęta z boru poczęły się zbiegać... Zatrzymywały się nad zwłokami, dusiły się ironicznym śmiechem. Ironicznym śmiechem, jakby chciały powiedzieć, że mają przeraźliwą przewagę nad tak marnym gatunkiem, jak człowiek. Że ten gatunek nie ma prawa istnieć.
Zerwał się. Już od dłuższego czasu śniły mu się koszmary… O jego śmierci. O końcu świata. I zawsze były tam te przerażające wilki… Miał już tego dość, te dziwne zdarzenia go wykańczały i czuł, że niedługo zwariuje. Już nie zasnął, nie mógł. Nie chciał.
Tej ostatniej nocy strach przed zwariowaniem przezwyciężył strach przed wyśmianiem. Zarejestrował się na wizytę u psychologa, termin miał na jutro. Nie poszedł do pracy. I znowu to coś kazało mu czekać. Próbował wstać od stołu, szarpał się sam ze sobą, ale im jego próby były mocniejsze, tym mocniej przytwierdzany był do krzesła. Aż w końcu się poddał, przestał stawiać opór. Zrozumiał, że to nie ma sensu, że ta „siła wyższa” naprawdę jest wyższa, że ma nad nim kontrolę i może z nim robić, co jej się podoba. Nie lubił przegrywać. Wręcz nienawidził. Ale tym razem musiał, nie miał już siły dalej kłócić się o normalne życie, nawet nie wiedząc, z kim albo z czym. Nagle zemdlał.
Obudził się blisko północy. Jego otępienie trwało zdecydowanie za długo, wiedział, że coś jest nie tak, inaczej, niż zwykle. I nagle wstał… Nie, to nie on wstał, to wstało jego ciało, w ogóle jemu nie posłuszne. Nogi zaczęły go nieść gdzieś przed siebie, nie nadążał za nimi. Biegł z zawrotną szybkością, obraz przed oczyma aż mu się rozmazywał. Biegł z prędkością światła, może nawet szybciej. Czuł się jakoś dziwnie, jakby nie był sobą. Jakby nie był człowiekiem. Po chwili już w ogóle o niczym nie myślał i nic nie czuł. Nie potrafił racjonalnie myśleć, miał tylko instynkt, zwierzęcy instynkt, który zaprowadził go do lasu.
Dotarł na jakąś polanę, wróciła mu trzeźwość umysłu. Stał w środku nocy, w środku lasu, i stał. Znowu ta okropna siła kazała mu tam być, nie mógł się ruszyć. I przypomniał mu się sen…Gdy tylko począł odtwarzać jego fragmenty, polana zaroiła się od błyszczących ślepi. Próbował wyrwać się stamtąd, uciekać, robić cokolwiek, jednak był zupełnie bezsilny… A wilki zbliżały się coraz bardziej, było ich coraz więcej, Nikodem wciąż nie mógł się ruszyć. Właśnie dreszcz go przeszedł, bo przypomniał sobie, jak był rozszarpywany przez te okropne zwierzęta…Gdy nagle wilki poczęły stawać na dwie łapy. Ktoś na siłę wdusił mu do głowy informacje o wilkołakach.
Otoczyły go, były coraz bliżej. Ich pazury i kły zatopiły się w ciele nic nie rozumiejącego człowieka, który myślał, że umiera. Zamknął Kotwicaoczy, z ust popłynęło „Ojcze nasz”… I znów czekał. Tym razem wiedział, na co – na śmierć, jednak ona nie przychodziła. Otworzył swe ociężałe powieki – nikogo ani niczego nie było, tylko las i ta przeklęta sakralna cisza... Począł rozglądać się za „oprawcami”, ale jego oczy nie były w stanie przeniknąć mroku. To okropne „coś” kazało mu iść do domu, jakby nigdy nic się nie stało. Jednak on wiedział, że stało się dużo. Zbyt wiele, aby ludzki umysł potrafił to ogarnąć.
Wstało słońce, ale Nikodem nadal żył tamtą przeraźliwą nocą, jeszcze czuł na sobie kły… Wilkołaków? Po głowie krążyło mu pytanie, czy to możliwe, iż tamtej nocy miał bliskie spotkanie z tymi nierealnymi stworzeniami… W ogóle, on nie uważał ich za stworzenia, tylko bajkę dla dzieci. No, może trochę starszych dzieci, ale tamto zdarzenie burzyło całą jego teorię o normalnym, realnym świecie bez duchów i tym podobnych, wilkołaki też się tam wliczały. A teraz ktoś mu próbował wmówić, że jest inaczej… Zaczął się szykować na wizytę, żeby jeszcze bardziej przed nią nie zwariować.
W budynku było przerażająco biało, niepotrzebnie przyszedł zbyt wcześnie. Ta biel go przytłaczała i przypominała wszystkie dziwne zdarzenia, które tak naprawdę nie miały prawa się wydarzyć. Ta biel przekonywała go, że klasyfikuje się do ludzi potocznie zwanych „czubkami”. Przez nią jeszcze bardziej wariował.
Po czasie, który wydawał się wiecznością, wyszedł pacjent i przyszła kolej na Nikodema. Wszedł do gabinetu. Pan psycholog zaczął „miłą pogawędkę wstępną”, a jego „podopieczny” począł rozglądać się z zainteresowaniem po gabinecie, w końcu nigdy wcześniej nie bywał w takich miejscach. Nagle jego wzrok przyciągnął plakat za doktorem – plakat wilka, a raczej… Wilkołaka! Spojrzał wzrokiem pełnym lęku na swojego lekarza – jego twarz poczęła zarastać kudłami, Kotwicaoczy zwęziły się i złowrogo błyszczały w półmroku, który nagle zaczął panować w pomieszczeniu… Nikodem wybiegł z gabinetu. Jednak nie zdążył daleko uciec, złapali go dwaj „ochroniarze”. Zawlekli z powrotem do gabinetu przerażająco pustym korytarzem. Posadzili na krześle. Doktor już nie był wilkiem ani też wilkołakiem, ale Nikodem nie miał już do niego wcześniejszego zaufania. Teraz nie miał zaufania nawet dla samego siebie.
Spojrzeniem pełnym lęku wpatrywał się w hipnotyczne oczy psychologa. Były tak głębokie, że zatapiał się w nich… Było strasznie miło. Bardzo strasznie… Te oczy miały w sobie coś nierealnego, potwornego, ale cudownego. Nikodem czuł się świetnie, gdy tak dryfował po głębinach oczu doktora. Ale… Coś było nie tak…
Przez ostatni czas zrozumiał, że nie może się poddawać dziwnym sytuacjom, musi z tym walczyć. Potem jednak nadszedł czas zwątpienia, przestał wierzyć w swoją wewnętrzną siłę, czując się maleńkim przed swym przeciwnikiem, którego nie znał… Ale teraz odzyskał dawną pewność siebie. Skoncentrował całą swoją siłę woli, by „odkleić” swój wzrok od wzroku doktora. I udało mu się. Otrząsnął się z otępienia, wziął się w garść. A wtedy doktor zezłościł się, z jego twarzy można było odczytać, że nie wyszła mu ważna sprawa. Zmierzył Nikodema teraz już całkiem innym, lodowatym spojrzeniem, a po chwili zmienił się w… Wilkołaka. Począł mamrotać pod nosem tajemnicze, nieznane dotąd Nikodemowi słowa… Słowa, które miały w swoim brzmieniu coś tajemniczego i przerażającego. Wystraszony Nikodem zatkał uszy, nie chciał ich słyszeć. A wilkołak począł przybliżać się do niego, z jeszcze bardziej złowrogim spojrzeniem, pełnym nienawiści i wzgardy. Strach sparaliżował Nikodema, a może to dotyk tego stwora uniemożliwił jakikolwiek ruch w celu ucieczki. A „psycholog” począł gryźć... Ofiara umierała z bólu i strachu. A kat się śmiał… Z przyjemnością patrzył, jak jego „pacjent” ocieka krwią, sprawiało mu to satysfakcję. Nikodem padł na podłogę, zaczął się na niej wić… W odruchu złości zdjął ostatkiem sił z szyi srebrny łańcuszek i rzucił nim w wilkołaka z taką siłą, że srebro zostawiło głęboką szramę na ciele prześladowcy. Wilkołak na chwilę stracił panowanie nad sobą, jednak zaraz wrócił mu dawny spokój. A Nikodem wiedział, że to nie była jego siła. KotwicaOczy zaszły mu mgłą. Umysł również.
Znów znalazł się w swoim pokoju. Od pewnego czasu kochał to miejsce, było takie spokojne… Żadnych tajemniczych sił z salonu, żadnego lasu pełnego wilków… Wilkołaków… Postanowił wszystko na spokojnie przemyśleć pod kątem tego, że nie jest wariatem i co teraz. Zaczął zdawać sobie sprawę, że od tego, cokolwiek to jest, nie ucieknie. Że musi stawić temu czoła. Przyszła mu do głowy żałosna myśl: o wiele łatwiej by mu było, gdyby wiedział, z czym walczy…
Począł gorączkowo szperać w Internecie. Denerwowała go każda sekunda wypełniona pustką, a raczej przykrymi wspomnieniami. Nigdy nie czytał tak szybko, jak teraz. Nigdy nie czytał o wilkołakach. Nigdy nie interesował się tak czytanym tekstem. Teraz wszystko, cały jego świat obracał się o 360 stopni, a on nie wiedział, co na to poradzić.

Nagle w „Googlach” wyświetlił się link „Jak można przemienić się w wilkołaka”. Serce poczęło mu szybciej bić, poczuł, że trafił na jakiś trop. To uczucie wcale mu się nie podobało.
„…Wierzono, że wilkołakiem można stać się za sprawą rzuconego uroku, po ukąszeniu przez innego wilkołaka…”, „…Wielu jednak uważa, że podczas pełni wilkołaki stawały się silniejsze i bardziej agresywne…” Te teksty go przeraziły. Wyjrzał przez okno – pełnia. Właśnie uświadomił sobie, że za chwilę stanie się kudłatą bestią skaczącą po dachach i wyjącą do księżyca. Przynajmniej takie miał zdanie o wilkołakach. I gdy zdał sobie sprawę z tego, co zaszło, do drzwi ktoś zapukał… Zapukał z rozmachem, bo aż wyważył drzwi. Ukazała się postać przyszłego szefa Nikodema. Nikodema, który był teraz pół – człowiekiem pół – wilkiem. Właśnie przekonał się, że wilkołaki naprawdę mają ogromną siłę, bo wbił niechcianego gościa jednym ciosem w ścianę. Jednak to tylko zaskoczyło Przywódcę, zaraz podniósł się i zaczęła się walka. Chciał uświadomić „młodemu”, kto tu rządzi, i udało mu się. Gdy Nikodem padł plackiem na podłogę wyczerpany, Przywódca zaczął rozmowę.
- Wiesz, kim jestem, wiesz, kim jesteś ty. Więc zasada nr 1: Nigdy nie rzucasz się na innego wilkołaka! Masz tylu ludzi wokół do wyboru!
- Dlaczego mi to zrobiłeś! Jakim prawem!
- Hej, może trochę szacuneczku? Lekcja nr 2 – do mnie się zwraca „Przywódco!”
- Nie zmieniaj tematu!
- No cóż, nad lekcją drugą będziemy musieli jeszcze trochę popracować, na razie ci wybaczam. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Pamiętasz swojego dziadka?
- Trudno, żeby nie. A co on ma do tej całej sprawy? – w głosie Nikodema była ironia. Wyraźnie denerwowała ona Przywódcę, jednak zachował spokój, pomyślał, że wychowa go potem.
- Ty oczywiście wcześniej nie wierzyłeś w wilkołaki? No cóż, błąd większości. Otóż my prowadzimy wojnę z ludźmi…
- A niby o co?
- Nie przerywaj! – po chwili złowrogiej ciszy kontynuował. - Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze… Albo o władzę. W tym przypadku o to drugie… No i się złożyło, że przegraliśmy pewną ważną bitwę, ale nie wojnę. O, wojnę jeszcze wygramy...
- Może zacząłbyś w końcu mówić na temat, o Wielki Przywódco Śmieci? – te ostatnie słowa miały pozostać w jego myśli, bał się swojego rozmówcy… A jednak coś kazało mu wydusić je z siebie. Dostał za nie mocny policzek.
- Słuchaj, ja nie mam anielskiej natury, tylko wilczą! Uważaj na słowa, to taka dobra rada na przyszłość – dał się ponieść emocjom, jednak po chwili znów się opanował. – Streszczę ci tą historię. Był pewien człowiek, który użył zaklęcia i obdarzył innego człowieka pewną właściwością. Dopóki ten człowiek obdarzony żył, istniał rodzaj ludzki, a my musieliśmy się odtąd ukrywać. Ponadto człowiek obdarzony był chroniony przed nami, mógł umrzeć śmiercią naturalną, lub mógł go zabić tylko jego następca. My przez setki lat mieliśmy związane ręce… Naszym dniem stała się noc, co nie jest miłym doznaniem. Zostaliśmy uwięzieni pod powłoką człowieka, tylko przy pełni Księżyca mogliśmy być naprawdę sobą… Ten człowiek miał przed śmiercią zsyłane poczucie, że musi przekazać swoją władzę wnukowi. I tym pierwszym „zbawicielem” był twój praprapra i tak dalej przodek, a teraz padło na ciebie.
- Nie, to niemożliwe… Mój dziadek był zawsze dziwny, ale… To przecież nie mogło być to…
- No a widzisz, jednak jest. Zasada nr 3 – zawsze spodziewaj się tego, co jest najmniej realne.
- Czy to ty działałeś tą dziwną siłą, która mi utrudniała życie?
- Nawet bystry jesteś…
- Zostaw mnie.
- Bo co mi zrobisz?
- Zostaw mnie! Wynocha z mojego domu albo...
- Albo? Rzucisz we mnie srebrnym łańcuszkiem? Chyba drugiego nie posiadasz? – Nikodem czuł, że to tamten ma przewagę.
- Czego ode mnie chcesz?
- Twojej pomocy… - na twarzy Nikodema malował się znak zapytania. – Musisz przerwać to… Tą moc z pokolenia na pokolenie. Musisz oddać ją nam. Musisz pomóc nam zgładzić ludzkość.
- A niby dlaczego muszę? Przecież sam jestem... – chciał powiedzieć, że jest człowiekiem.
- Posłuchaj, czy z tobą, czy bez ciebie, damy sobie radę. Ale jak ty będziesz z nami, nie zginiesz. A pamiętasz…
Jego oczy znów miały w sobie coś hipnotyzującego. Zaczął wypominać wszystkie krzywdy, które wyrządziła Nikodemowi ludzkość, starając się zatrzeć ślady szczęśliwych wspomnień. Z początku „pacjent” nie dawał się, stawał opór, który jednak z czasem zanikał. Jego duszę zalała fala goryczy, nienawiść poczęła wstrząsać jego ciałem w dzikiej furii. Wył do księżyca, wołając o pomstę. Jego sceptyzm do całej tej sytuacji zniknął wraz z ironią, gorzkie wspomnienia wręcz wylewały się z niego. Stał się jednym z nich. Całkowicie.
Przywódca zaprowadził już nie człowieka, a wilkołaka, do Siedziby. Widząc zdumienie na twarzy „nowego”, powiedział, że to tak naprawdę jest. Że wszystko jest inaczej, niż tak, jak opisują w książkach ci okropni ludzie. A po drugie, że czasy się zmieniają.
Wszystkie wilkołaki już tam były, brakowało tylko ich dwóch. Przywódca wprowadził Nikodema na środek, przedstawił go reszcie. Został powitany wyciem. „Nowy” myślał, że to źle, ale ktoś mu wyjaśnił, że te dźwięki są jak najbardziej pozytywne. Nikodemowi wnikały one w każdą szczelinę umysłu, irytowały go. I gdzieś w głębi umysłu poczęła rodzić się myśl, że to nie tak miało wyglądać jego życie… Kolejne „wiwaty” zagłuszyły jakiekolwiek myśli.
Po zapoznaniu się Nikodema z braćmi, Przywódca nadał mu imię „Niko” i zaprowadził do komnaty. Objaśnił mu zadania na najbliższą przyszłość. Niko miał odebrać moc od swojego dziadka, przekazać ją Przywódcy, a ten ją, jak to określił, „umiejętnie wykorzysta”. Potem Wilkołaki będą szczęśliwie panowały na Ziemi. Adresat tych słów nie miał pojęcia o ich sensie, jednak udał, że pojmuje wszystko doskonale. Przywódca wiedział, że to tylko pozory, ale nic nie tłumaczył. Wyszedł.
Niko został sam na sam ze sobą. Teraz dopiero miał czas przyjrzeć się nowemu „ja”. Cały w kudłach, okropne kły, widok nienaturalny w swej naturalności… Ten przerażający błysk w oku… Swój nowy wygląd nie podobał mu się. Nic mu się nie podobało, ale jednak było. I to nie wbrew jego woli, bo sam się zgodził. Miał teraz w głowie mieszaninę uczuć. Przypomniały mu się słowa Przywódcy o tych wszystkich krzywdach wyrządzonych przez ludzi… Szyba pękła pod naciskiem silnej pięści. Odruchowo zaczął liczyć kawałki, na jakie rozprysło się lustro.
Wyszedł ze swojej komnaty. Chciał porozmawiać z „naczelnym”, powiedzieć, że jest gotów na wykonanie swojego zadania. Szedł długim holem, szedł, aż go zdenerwowała ta przeklęta odległość, pomniejszała jego determinację. Ale już było blisko, słyszał strzępki rozmów…
- A nie mówiłem? Pójdzie nam z nim jak po maśle...
- Ale Nikodem…
- Niko! Zapamiętaj, u nas nie ma kogoś takiego jak Nikodem!
- Myślisz, że się nie dowie?
- Spokojnie, robię z nim, co chcę.
- Ale może zacząć działać na własną rękę. Tak jak… - ugryzł się w język, napotykając pełne furii i grozy spojrzenie swojego rozmówcy.
- Dosyć. Zakończmy tę rozmowę, zanim cię zabiję. Wszystko będzie tak, jak miało być, rozumiesz?!?
- Nie, nie będzie tak! – do sali wpadł Niko. Chociaż w tej chwili to był Nikodem. – Zasada nr 3. Wy nie jesteście ani o cal lepsi od ludzi!
- Po pierwsze, MY. A po drugie, to o co ci tak w ogóle chodzi? – Przywódca starał się opanować. Wyrównał ton głosu, jednak łapy trzęsły mu się nerwowo, zdradzając stan jego uczuć. Schował je za plecy.
- O to, że chciałeś mnie wykorzystać! Słyszałem waszą rozmowę! Szedłem do ciebie, i już miałem wchodzić do komnaty, ale usłyszałem moje imię…
- Niko, czy Nikodem? – Starał się zyskać na czasie, żeby wymyślić jakąś realną historyjkę.
- Czy to nie ty mówiłeś, że nazywam się Niko? Ale chyba wolę dawne imię i dawną postać. Do widzenia! – odwrócił się na pięcie i chciał wyjść, ale Przywódca złapał go za łapę.
- Poczekaj, to nie tak… Jak myślisz… Bo tu chodzi o to, że… - zrozumiał, że Niko nie może się go bać, że muszą mieć dobre stosunki między sobą.
- No, niby jak?
- Bo… Twój dziadek chce cię zabić! – odetchnął, udało mu się wymyślić coś, co zainteresowało młodego wilkołaka.
- Co… Co?!? – na twarzy Niko pojawił się wyraz zdruzgotania. Wiedział, że dziadek go kocha… Że on jest inny niż wszyscy… Ale hipnotyczne spojrzenie oczu Przywódcy wygrało.
- Tak, chce cię uśmiercić, aby zagarnąć władzę dla siebie… Żyć dłużej dzięki twojemu życiu… I śmiać się z twojej naiwności.
- To… Niemożliwe…?
- Zasada nr 3… Wiem, że ci ciężko, ale ja ci pomogę przez to przejść… - Niko nie dostrzegł kłamstwa w jego oczach.
Przywódca postanowił rozegrać to jak najszybciej. Już po kilku dniach stwierdził, że Niko się „przystosował”, co w normalnych warunkach trwało tygodniami. Potem zaczął go uczyć sztuczek, sprawności i ogólnej wiedzy. I gdy uznał, że jego podopieczny jest gotowy, kazał mu iść do dziadka. Upomnieć się o swoją należność. A w razie komplikacji – zabić. To ostatnie zdanie wstrząsnęło Niko. W głębi serca wiedział, że dziadek go kocha, choć Przywódca za wszelką cenę chciał wyplenić to przeczucie. Nie udało mu się, jego podopieczny wciąż w duszy miał odrobinę człowieczeństwa, choć było go coraz mniej. Jednak dotychczas zawalone przez przykre wspomnienia, które Przywódca ciągle wywlekał, teraz znalazło ujście, Niko zadeklarował, że choćby on miał zginąć, dziadka nie zabije. Znów hipnotyczne spojrzenie. Zgodził się na wszystko.
Czas, od kiedy nie widział słońca, wydawał mu się wiecznością. I chociaż bardzo pragnął zobaczyć je ponownie, musiał zakryć oczy, to światło oślepiało go. Ale w końcu przyzwyczaił się, przyzwyczaił się również do tego, iż znowu jest człowiekiem. Że znowu ma swój urok osobisty. Poczuł się po prostu wolny, poczuł się sobą. Jednak to wszystko stało się wkrótce odległym marzeniem, gdy przypomniał sobie, kim teraz tak naprawdę jest.
Dawno nie widział dziadka. W tym momencie nie pamiętał już o zadaniu, jakie miał wypełnić, cieszył się, że znów zobaczy się z rodziną. Spodziewał się, że jak zawsze zostanie przyjęty ciepło i mile. Jednak gdy dziadek otworzył drzwi i ujrzał w oczach wnuka ten charakterystyczny przeklęty błysk, zamknął je prędko i krzyknął: „Precz stąd! Odejdź ode mnie!!!” Po tych słowach Niko przypomniał sobie, po co tam jest. I wstąpiła w niego dziwna, nieznana mu dotąd aż w takim stopniu determinacja.
- Dziadku, otwórz! – nie chciał, by w jego tonie było słychać groźbę. Samo tak wyszło.
- Precz! Nie zbliżaj się! Wiesz, że mam siłę…
- A to ja powinienem ją mieć, i właśnie po nią przyszedłem. – Niko już nie chciał i nie miał miłego tonu.
- Nigdy nie oddam jej wilkołakowi! Po moim trupie!
- Wiesz, dobrze, że po twoim trupie siła przepadnie, więc na jedno ci wyjdzie, czy ją oddasz, czy nie…
- Nie będę ci tłumaczył, ty nie znasz wiesz, co to jest honor.
- A po drugie, to co ja będę z tobą przez drzwi rozmawiał? – wyważył je. W tej samej chwili, w której przekroczył próg domu, otrzymał cios czymś ciężkim w głowę.
- Nie bądź śmieszny, teraz chroni mnie moc Przywódcy! I nie igraj ze mną…
Począł zbliżać się do staruszka, złowieszczy błysk w oczach był jeszcze bardziej wyrazisty. Jednak dziadek Niko był odważny, gotów poświęcić ostatnią kroplę krwi w obronie tego, czego miał bronić. A Niko począł prosić a potem błagać o przekazanie mu mocy. Mówił, że i tak przecież Stefan miał to w końcu zrobić. A gdy Stefan się nie zgadzał, Niko stwierdził, że to prawda, iż on chce zabić swego wnuka, aby zachować własne życie. Ta bolesna „prawda” tak go dotknęła, że rzucił się na dziadka rozszarpując go na tysiąc kawałków… Wybiegł stamtąd.
- Ty go miałeś PRZE – KO – NAĆ, a nie zabijać! W sensie zabić go miałeś ostatecznie! – Przywódca starał się okazać niezadowolenie, ale w rzeczywistości był dumny ze swojego wychowanka. Z którego właśnie uleciał ostatni miligram dobra.
- Ale go zabiłem, i co poradzisz? Ta opcja też była dopuszczana, wykonałem zadanie.
- Dobrze już, dobrze. I tak bez mocy ludzkość w przeciągu niewielkiego czasu osłabnie a wtedy my… Co zrobimy?
- Zaatakujemy! – wszystkie wilkołaki odpowiedziały chórem.
- No właśnie. Ostatnia przeszkoda została wyeliminowana, jeszcze trochę, a to my wygramy bitwę! A nawet wojnę! – odpowiedziały mu wycia. To był pozytywny znak.
Mijały dni, tygodnie. Mijały i miesiące, a Przywódca wciąż odpowiadał, że jeszcze nie. Wszyscy już się niecierpliwili, chcieli, by ten pamiętny dzień nadszedł jak najszybciej. A ludzie z każdym dniem, tygodniem, miesiącem stawali się coraz słabsi. Na całym świecie rozprzestrzeniały się choroby nieznane dotąd dla medycyny. Ludzie żyjący umierali, a rodzili się martwi. Zaraza opanowała świat. Aż w końcu Przywódca postanowił, że już czas…
To była pamiętna noc. Księżyc był w pełni. Hordy wilkołaków powyłaziły z kryjówek… Wszędzie było pełno pozagryzanych ludzi, głowy nie leżały obok reszty. Krew zabarwiła wszystkie wody Ziemi, ciemność spowiła wszystko. To była klęska jednego, aby z tryumfu mógł cieszyć się drugi. Ostatnimi obrazami dzieci był widok matki rozszarpywanej przez te kudłate bestie… Ostatnimi ruchami matek było wyrywanie swych pociech ze szponów tych przerażających potworów. Ziemia rozstąpiła się, pochłaniając ciała znajdujące się na samym dnie stosu trupów. Skąpana była we krwi ludzi, których nie wybiła zaraza, a wilkołaki miotały się po tym legowisku trupów, wyszukując kolejnej ofiary. Rządne były krwi, nic nie mogło ich powstrzymać. Nikt nie zdołał uciec, nikt nie ocalał. Okrucieństwo nie znało granic. Nikt nie był w stanie pokonać tych przerażających bestii, ludzkość przestawała istnieć. Aż Niko zabił ostatniego człowieka, i ludzkość PRZESTAŁA istnieć. A księżyc świecił. Już na zawsze. Słońce położyło się do grobu.
- No, koledzy, gratulacje. To był znakomity atak! – Przywódcę rozpierała radość.
- Szkoda, że ich tak mało było…
- To był niewątpliwie koniec świata… Tylko że dla tych nędznych istot! – wszyscy się roześmiali.
Rozpoczęły się przechwałki, kto najwięcej ludzi zabił, kto był najwaleczniejszy. To była z pewnością największa bitwa w dziejach świata, jednak o przesądzonym wyniku. Było dużo do przedyskutowania. Biesiada trwała sześć dni i sześć nocy, wszyscy bawili się wyśmienicie. Gdzieniegdzie odzywały się śmiechy na wspomnienie przerażonych twarzy, którym śmierć zaglądała do rozszerzonych ze strachu źrenic. Wszyscy kpili z tego, że wystarczyło zabić jednego „dziada”, żeby całą ludzkość mogły wygryźć wilkołaki. I wszyscy ci, którzy znajdowali się co najmniej 100 metrów od Przywódcy twierdzili, że to zasługa Niko, a niektórzy z tych, którzy byli 200 metrów od Przywódcy uważali, że to „Wybawiciel Wilczego Rodu” powinien być od teraz Przywódcą. Wiedzieli, że kolega obok najprawdopodobniej myśli to samo, ale bali się cokolwiek w tej sprawie powiedzieć, zdradzić komuś swoje zdanie. W końcu któryś się przełamał, wspominając dawne upokorzenia.
Postanowił urządzić tajne głosowanie. Połowa była za zmienieniem Przywódcy, druga połowa nie. Nie zważając na tą drugą część, Daron wstał. Każdy wiedział, że aktualny Przywódca jest tyranem, ale to on odczuwał to najmocniej. Poza tym przypomniał sobie, w jaki sposób ich mistrz objął to stanowisko. Przełamał się – stanął przed swoim panem.
- Wielki Przywódco, mam Ci coś ważnego do powiedzenia.
- Słucham, tylko nie zajmuj mi dużo czasu. – jak zwykle lekceważący ton.
- Rada postanowiła… - przełknął ślinę. – że od teraz to Niko będzie Przywódcą! – odbiorca tych słów prawie zakrztusił się winem, które od razu straciło swój smak.
- Przepraszam, ja się chyba przesłyszałem?!? – cisza. Daron nic nie odpowiedział. – Przesłyszałem się, prawda?!?!?
- Nie, on ma rację. Twój czas już się skończył – ktoś pomógł Daronowi.
Przywódca, czując zagrożenie, wydał rozkaz tym, którzy byli za nim, rozszarpania Darona, a sam zajął się Niko. Jednak uczeń przerósł mistrza. Przywódca nie podołał Niko, nie zdążył odpowiedzieć na pytanie „A zasada nr 1?” Poległ. Zwycięzca spojrzał na resztę grupy – toczyła się zacięta walka. Nagle jego uwagę przyciągnęły pewne zwłoki. Podszedł bliżej – to były zwłoki Darona! Tego, który odważył się przeciwstawić Przywódcy, który wstawił się za Niko! Wydał tak przeraźliwy dźwięk, że nagle wszystko zamarło. Świat jeszcze nigdy dotąd nie słyszał takiego dźwięku. Jeszcze nigdy nie widział takiego zapału. Niko rzucił się w wir walki, miał siłę pięciu takich jak on. Nikomu nie darował, bił na oślep. Nie wiedział, co się z nim dzieje, ciało nie było już pod jego kontrolą. Aż w końcu ktoś zadał mu potężny cios od tyłu… Zwalił się na ziemię. A wtedy walka między garstką żyjących wilkołaków rozgorzała na dobre. Trwała bardzo długo, wszyscy byli okropnie zacięci. Lecz rezultat walki był opłakany - doprowadziła do tego, że… Nikt się nie ostał. Wilkołaki Pozabijały się nawzajem, zakańczając istnienie swojego gatunku i jakiekolwiek życia na Ziemi. Własna nienawiść ich wykończyła. Niko umierał powoli, sam w swoim cierpieniu… A księżyc nadal świecił.
Świat. Kraj. Miasto. Dom. Pokój. Osoby już tam nie ma, tak jak całej reszty. Nie ma nic. Nad wszystkim unosi się anioł śmierci. Nie każdy anioł musi być dobry.

strega63   
sie 22 2016 Klątwy pokoleń
Komentarze (1)
Często w życiu nie wiedzie się nam tak jak byśmy chcieli,
są kłopoty z partnerem , lub z rodzeństwem ,
często z rodzicami , sąsiadami i w pracy lub biznesie .
Dla tego wielu z nas zadaje sobie pytanie ..Dlaczego  tak się dzieje ?"
- Dlaczego to właśnie nas dotyka tyle nieszczęść i niepowodzeń. Niepowodzenia, nieszczęścia idą w parze z rozpaczą i załamaniem psychicznym prowadzać nas na ciemną drogę depresji, z której ciężko jest nam się uwolnić popadamy z każdym dniem, w co raz głębszą niechęć do życia, nic nas nie cieszy, a świat nabiera szarej barwy i smutku. Zamykamy się w sobie a nasze myśli krążą w naszej głowie jak bumerang zadając pytanie właśnie to: -"dlaczego  na nas ktoś rzucił klątwę lub urok?

Nie zdajemy sami z tego sprawy ze niekoniecznie ktoś musiał nam złorzeczyć, lub rzucać celowe przekleństwa, to właśnie my symulując negatywne myśli, przyciągamy na siebie tą złą energię, której ciężko się jest wyzbyć.

Są przypadki, kiedy rzeczywiście ktoś źle nam życzy i rzuca na nas stekiem klątw i przekleństw, chociażby dla tego, że nie podobamy się danej osobie, lub zazdrości nam tego, czego sam/a nie ma, powodów do zazdrości jest wiele.

Ludzie tacy zawsze będą myśleć na naszą szkodę, mogą być nimi nasi przyjaciele, którzy nie są szczerzy z nami, rodzina rodzeństwo a także sąsiedzi lub znajomi, z którymi spotykamy się, na co dzień , lub współpracownicy , wspólnicy itp.Zazdrość i zawiść góruje nad tymi, którzy nam czegoś zazdroszczą  a ich energia i spojrzenie a także ich myśli są  zawsze negatywne, co powoduje, że nad nami zatacza krąg negatywna aura, która snuje się nad nami jak czarna chmura powodując zgliszcza we wszystkim, czego się dotkniemy, skutki są opłakane, cierpimy my i nasze najbliższe otoczenie.

Ludzie tacy zawsze będą myśleć na naszą szkodę, mogą być nimi nasi przyjaciele, którzy nie są szczerzy z nami, rodzina rodzeństwo a także sąsiedzi lub znajomi, z którymi spotykamy się, na co dzień, lub współpracownicy, wspólnicy itp. Powiecie ze to zabobony, lub piszę bzdury jednak,zdarza się ze nasi rodzice, kiedy dzieci broją lub nie słuchają ich również przeklinają swoje dzieci twierdząc ze to tylko w nerwach, nie ma przekleństwa w nerwach czy bez nerwów, na spokojnie lub tylko na niby, każda klątwa dopełnia się w swoim czasie powodując, że dziecko jest w późniejszym czasie nieszczęśliwe. Dawniej mówiło się potocznie wiejską gwarą, kiedy dziecko przyszło niechciane na świat
- „ Diabeł się urodził,a na co ja Ciebie urodziła, lepiej by w sadzawce utopiła gdybym wiedziała, że taki diabeł z Ciebie będzie lub wyrośnie „ Zdarzały się przypadki, że własne dziecko w wieku kilkunastu lat kąpało się w rzece i nagle utonęło, taka matka z żalem przypominała sobie, w jaki sposób przeklinała swoje dziecko.Czasem klątwa trzymała kilka pokoleń i spadało to na nic niewinnego wnuka, lub wnuczkę, które nagle ginęło w podobny sposób, o jakim mówiła matka, taka klątwa dopełniała się i godziła podwójnie w rodziców i dziadków.


Często w poprzednim naszym życiu krzywdziliśmy innych i lub nasze czyny były nie godziwe, kiedy odchodzimy z tego świata powinniśmy odejść godnie nie krzywdząc nikogo i nie mieć na sumieniu żadnej cudzej krzywdy wyrządzonej przez nas innym.



wrozki-szeptuchy-szamanki.bloog.pl.

strega63   
sie 22 2016 Mała dziewczynka...
Komentarze (0)

Była zupełnie zwyczajną małą dziewczynką. Spinała grube, proste włosy w mysie ogonki, skakała przez skakankę, rysowała kredą ludzi o nogach jak zapałki i cienkich szyjach na asfaltowym placu przed blokiem. Oglądała kolorowe filmy animowane, jadła makaron z truskawkami, kiedy wracała ze szkoły i dzwoniła do swoich siedmioletnich koleżanek, by poplotkować na temat ich aktualnych sympatii.
I tylko jedno różniło ją od całej reszty: zawsze fascynowało ją to, co było pod łóżkiem.
Mama opowiadała jej straszne historie o potworze, który tam się kryje. Mówiła, że w nocy to przerażające coś wypełza ze swego schronienia, wnika do jej głowy i wykrada jej sny. Rzeczywiście, dziewczynka nie śniła od czasu, gdy usłyszała o stworze spod łóżka. Jednak nie przeszkadzało jej to. Gdyby miała odzyskać swe senne marzenia, lecz nigdy więcej nie usłyszeć historii o swym przerażającym współlokatorze, nie skusiłaby się na tę propozycję. Opowieści przeszywały ją przyjemnym dreszczykiem strachu, fascynowały i stanowiły jej pożywienie. Były przepustką do innego świata. Do świata, w którym ściany są mokre i czarne, w którym wciąż słychać jakieś bliżej nie zidentyfikowane, tajemnicze odgłosy, w którym powietrze przesycone jest czyjąś obecnością.
Dziewczynka chciała dowiedzieć się, co lub kto chowa się pod jej łóżkiem. Chciała spojrzeć temu czemuś w oczy, zobaczyć jego twarz. Wyobrażała sobie, że jest ciemna jak czarnoziem, poorana głębokimi bruzdami, zdeformowana jak płody przechowywane przez Rosjan w tajnych laboratoriach. Skrupulatnie planowała, co mu powie, gdy go wreszcie pozna. Spisywała w myślach długie przemówienia przypominające retorykę pokojowych negocjatorów. Przygotowywała się psychicznie do spotkania ze stworem i wciąż, jak zahipnotyzowana, słuchała długich opowieści swojej matki.
Pewnego dnia dziewczynka wpadła na niezwykły pomysł. Nie zaśnie w nocy i wpełznie pod łóżko. W końcu dowie się, jak wygląda jej współlokator, porozmawia z nim, spojrzy mu w oczy. Zobaczy, z kim obcuje, kiedy robi się ciemno, kto pożera jej sny. By nie zasnąć, będzie patrzeć w światło aż do momentu, kiedy uzna, że może wpełznąć do kryjówki stwora.
Kiedy nadeszła noc, dziewczynka zacisnęła zęby, uśmiechnęła się do siebie, pokrzepiła kilkoma pełnymi odwagi myślami i wczołgała się prosto pod upiorny parasol łóżka, prosto w nieznaną czarną jamę. Przyzwyczajenie się do ciemności zajęło oczom dłuższą chwilę i dopiero po kilku minutach z mroku zaczęły się wyłaniać mgliste, miękkie zarysy wciąż niemożliwych do rozpoznania przedmiotów. Dziewczynka przyjrzała się im uważnie. Przypominały ludzkie dłonie, ale były mniejsze, dużo mniejsze i zbudowane z jakiejś gąbczastej materii. Wkrótce zorientowała się, że to jej własne dłonie. Wpatrywała się w ścianę, zauważyła tańczące tam czerwone ogniki i uśmiechnęła się mimo woli. Nigdzie jednak nie mogła dostrzec tego przerażającego czegoś, co pochłaniało jej sny, ziało cuchnącym oddechem i patrzało przenikliwym wzrokiem. Czuła się nieco rozczarowana, ale sama atmosfera gęstości, duszności i bliżej nieokreślonego spokoju, jaka panowała w nowo odnalezionej kryjówce otuliła ją tak kojącym ciepłem, że dziewczynka nie chciała jej opuszczać. Trwała tak do świtu, skulona w sobie jak młody jeżozwierz, aż promienie bladego słońca zaczęły szarpać ją za brzeg koszuli nocnej i zmusiły do wyjścia na spotkanie światu.
Odtąd dziewczynka co noc wpełzała pod łóżko i co noc dokładała kolejną cegłę do swojego miniaturowego grodu warownego. Zbudowała sobie wszechświat pod czarnym materacem, chroniła go bezustannie przed słońcem i cudzymi dłońmi. W ciągu dnia wciąż chodziła do szkoły i wciąż skakała przez skakankę, ale nie plotkowała już ze swoimi koleżankami. Miała swój sekret. Nie chciała, by ktokolwiek wiedział, dlatego starała się zachowywać tak, jak dotąd. Nie było to łatwe, bo świat wydawał jej się teraz brzydki w bladym, odkrywającym wszystkie blizny świetle, ale starała się, bardzo się starała. Najwyraźniej z dobrym skutkiem, bo nikt nie podejrzewał, a koleżanki wciąż traktowały ją życzliwie, choć z ociąganiem uczestniczyła w ich zabawach i nie śmiała się już tak promiennie, jak dotąd.
Czasem uciekała do szkolnej toalety, zamykała drzwi kabiny, siadała na desce sedesowej, podciągała nogi pod brodę i uśmiechała się do siebie.
Nie dowiedziała się wprawdzie, jak wygląda potwór spod łóżka, ale znalazła coś niezwykłego. Znalazła Drzwi.
Pewnej nocy, jak zwykle, wedle rytualnego wręcz porządku, dziewczynka wpełzła pod łóżko i jak zwykle utkwiła oczy w ścianie. Była wtedy pusta i błękitna. A kiedy nadszedł dzień, dziewczynka nie chciała wyczołgać się ze swojej jaskini. Tam, na zewnątrz, było rażące światło słońca, ludzie, wiatr i sinusoida dnia za dniem, i cały ten siedmioletni świat, do którego wcale nie tęskniła. Tu był tylko spokój, nieskończony, wielki spokój i miękkie, gęste powietrze, w którym dryfowała jak korowa łódka na pełnym morzu. Czuła się idealnie ukojona, bezemocjonalna, czysta.
A potem do pokoju wprowadziła się inna dziewczynka, a matka opowiadała jej historie o potworze spod łóżka.
Dziewczynka siedziała cicho w swojej jamie. Słuchała i kuliła się w środku. Zrozumiała, że stała się tym, co tak ją dawniej fascynowało. Stała się własnym strachem, własnym snem wchłoniętym przez czarną dziurę.
Tordis



strega63