lis 24 2016

Duch


Komentarze: 0

- Idziesz? – Za­pytał mnie An­tho­ny stojąc przy mo­jej szaf­ce.
- Już. – Od­po­wie­działem. Ra­zem z tłumem in­nych uczniów podążyliśmy do szkol­nej stołówki. Obiady nie były wyśmieni­te, ale gdy by­liśmy głod­ni pot­ra­filiśmy iść jeszcze po dokładkę. Wzięliśmy ta­ce i dołączy­liśmy do ko­lej­ki, która po­suwała się śli­maczym tem­pem. Gdy w końcu do­tar­liśmy do kucha­rek dos­ta­liśmy bez­kształtną breję zwaną ma­karo­nem i dziw­nie wyglądający sos. Cóż, lep­sze to niż nic.
Po­deszliśmy do zwyk­le znaj­dujące­go się przed na­mi sto­lika i wte­dy ją zo­baczyłem.
Dziś wyglądała wyjątko­wo. Kręco­ne blond włosy spływały kas­kadą na ple­cy, a niebies­kie, bys­tre oczy pat­rzyły na oso­by znaj­dujące się w po­mie­szcze­niu. Na so­bie miała zwykły czar­ny t-shirt i dżin­so­we rur­ki. Ot, zwykły strój, ale na niej wyglądał niesa­mowi­cie. Spoj­rzała na mnie i uśmie­chnęła się. Od­wza­jem­niłem uśmiech, ale miałem wrażenie, że wyglądam jak idiota. Czy­li jak zwyk­le. No dob­ra, nie było ze mną aż tak źle. Mam zielo­ne oczy i dłuższe włosy, 180 cen­ty­metrów wzros­tu i wys­porto­waną syl­wetkę, to aku­rat zaw­dzięczam re­gular­nym tre­nin­gom w koszykówkę.
- Michael! Puk, puk! Jest tam kto? – An­tho­ny zwrócił na siebie moją uwagę, cze­go on zno­wu chciał?
- Co? – Za­pytałem.
- Py­tałem o to, czy ma­my jut­ro spraw­dzian z try­gono­met­rii, ale naj­wy­raźniej byłeś w swoim świecie ra­zem z nią.
Czy to nap­rawdę jest aż tak wi­doczne? Niemożli­we.
- Nie, nie ma­my jut­ro tes­tu. – Mówiąc to pod­niosłem wzrok na oso­by do­siadające się do nas.
- Nie wierzę, że każą nam to jeść. – Sophie skrzy­wiła się. Zmrużyła brązo­we oczy i wpat­ry­wała się ocze­kująco w An­tho­ny’ego.
- Fakt, nie wygląda zachęcająco, ale gdy­by zam­knąć oczy i zat­kać nos, to dałoby się to skon­su­mować. – Chłopak przyglądał jej się spo­koj­nie, ale pod fa­sadą skry­wał zu­pełnie in­ne uczu­cie. Jak na dłoni wi­dać było, że za nią sza­leje. I z wza­jem­nością zresztą. Je­den tyl­ko man­ka­ment nies­te­ty nie poz­wa­la im być ra­zem. A miano­wicie: żad­ne z nich nie chce się do te­go uczu­cia przyz­nać.
- Jak sa­morządo­wi idą przy­goto­wania do hal­lo­ween? – Usłyszałem py­tanie skiero­wane w moją stronę przez Ja­mesa.
- Hmmm… Dob­rze, ma­my już za­pew­niony ca­tering i na­poje, jeszcze trze­ba tyl­ko zamówić de­korac­je i je za­mon­to­wać. – Od­po­wie­działem. Skiero­wałem swój wzrok z pow­ro­tem na Ca­roli­ne. Nie pat­rzyła już na mnie. Poczułem zawód.

Po­woli pow­lokłem się po scho­dach do mo­jego po­koju. Przeszedłem przez drzwi i poczułem się zmęczo­ny. Pstryknąłem przełączni­kiem światła, omiotłem wzro­kiem po­mie­szcze­nie i po raz ko­lej­ny zdzi­wiłem się na pa­radoks się w nim mie­szczący. Jedną ze ścian pok­ry­wały koszul­ki drużyno­we, zdjęcia i półki z pucha­rami wyg­ra­ne pod­czas meczy. Drugą jed­nak pok­ry­wała jed­na, wiel­ka, wy­pełniona po brze­gi półka z książka­mi. Od kla­syki, pop­rzez kry­minały, do fan­tasty­ki (którą, na­wiasem mówiąc, naj­bar­dziej lu­bię). Znaj­do­wały się tam po­wieści Tołsto­ja, Char­lotte Bron­te, Ja­ne Aus­ten, Da­na Brow­na, Joh­na Mar­sde­na, Tru­di Ca­navan i wielu, wielu in­nych.
Moich kum­pli zaw­sze dzi­wiło, że lu­bię czy­tać, ale to nie mo­ja wi­na, ze odzie­dziczyłem to po rodzi­cach. Ma­ma jest bib­liote­karką, a ta­ta pi­sarzem. Nie mówię, że ciągle tyl­ko czy­tam, w końcu na im­pre­zy też chodzę (na­wet często), ale lu­bię to.
Spoj­rzałem w kierun­ku ok­na i zo­baczyłem ją. Sie­działa na swoim łóżku i przyglądała mi się. Sięgnęła po blok i mar­ker. Szyb­ko coś w nim za­pisała i od­wróciła w moją stronę. Mi­mo, że nie roz­ma­wialiśmy wer­balnie już daw­no to ut­rzy­mywa­liśmy ze sobą kon­takt kar­tko­wo-okien­ny. Kiedyś bar­dzo się przy­jaźni­liśmy, po­tem każde z nasz poszło swoją drogą, ja zacząłem chodzić na tre­nin­gi kosza, ona na ba­let, śpiew i ma­lar­stwo. Miała ta­lent.
Na kar­tce na­pisa­ne było: „Co u Ciebie?”. Uśmie­chnąłem się i sięgnąłem po leżące nieda­leko pus­te, białe kar­tki i fla­mas­ter. Szyb­ko na­baz­grałem od­po­wiedź „Nic, a u Ciebie?”. Od­wra­cając kar­tkę spoj­rzałem w niebies­kie oczy Ca­roli­ne i w mo­jej głowie po­jawiły się ob­ra­zy, których wca­le nie po­win­no tam być.
- No już, na­pisz jej, że ma­ci się spot­kać. – Usłyszałem dźwięk czy­jegoś głosu, ale ni­kogo nie zo­baczyłem. W po­koju na­dal byłem sam, a drzwi na pew­no zam­knąłem. Jeszcze raz obej­rzałem się, a przed moimi ocza­mi po­jawiły się dwa duchy. Chwi­la, chwi­la… Duchy?!
- Co tak pat­rzysz? Pisz! – Po raz ko­lej­ny do moich uszu do­biegł dźwięk, ale nie mogłem uwie­rzyć w to co widzę. Szyb­ko od­wróciłem głowę w kierun­ku dziew­czy­ny w ok­nie do­mu obok. Przyglądała mi się tyl­ko, więc pew­nie nie widziała, że w moim po­koju są zja­wy z zaświatów. Spoj­rzałem na kar­tkę przez nią za­pisaną, na­pisała, że nic cieka­wego, że przep­rasza, ale mu­si się uczyć. Zasłoniła ok­na i os­tatnie co widziałem to jej długie, kręco­ne blond włosy zni­kające za zasłoną.
- Kim, a raczej czym jes­teście i co tu ro­bicie?! – Wyszep­tałem do dwóch duchów.
- Ja jes­tem Ma­ry – mniej­sza zja­wa wska­zała na siebie. – A to Matt. Przyszliśmy cię zmo­tywo­wać do działania. Nie możemy pat­rzeć na to, jak się męczysz.
- Proszę?!
- To co słyszałeś. – Po raz pier­wszy w tej ab­surdal­nej sy­tuac­ji odez­wał się duch-chłopak. Je­go głos z pew­nością mu­siał na­leżeć do nas­to­lat­ka.
- O mój Boże… - Wyszep­tałem. Nie mieściło mi się to w głowie.
- No, no. Bóg nie ma z tym nic wspólne­go. – Duchy po­wie­działy to równocześnie. A po­tem ogarnęła mnie ciem­ność.



To z pew­nością mi się śniło. Za dużo ko­feiny źle działa na człowieka. Za­cisnąłem moc­no po­wieki i przedłużałem chwilę, gdy będę mu­siał ot­worzyć oczy. Pięć, czte­ry, trzy, dwa, je­den… Omiotłem spoj­rze­niem pokój i…
- No na­reszcie. Już myśle­liśmy, że nig­dy nie wsta­niesz. Czy nie sądzisz, że mdle­nie jest niemęskie? – Usłyszałem głos Matt’a. Czy­li to jed­nak praw­da.
- To tyl­ko mi się wy­daje, to tyl­ko mi się wy­daje… - Zacząłem pow­tarzać jak man­trę, jed­nak zja­wy nie zni­kały.
- Wiesz Ma­ry, on chy­ba nie może uwie­rzyć, że my is­tnieje­my.
- Pot­wier­dzam, nie zap­rzeczam. – Od­po­wie­dział duch do które­go zda­nie było skiero­wane. – Słuchaj, te­raz mu­simy już iść, ale jeszcze tu­taj przyj­dziemy.
Puf. Zniknęły.
Odet­chnąłem z ulgą i spróbo­wałem wstać na włas­ne no­gi. To nie mogło być nap­rawdę. To na pew­no nap­rawdę się nie zdarzyło. Na pew­no, na pew­no, na pew­no. Bez­siły położyłem się na łóżku i zasnąłem.

- Wsta­waj śpio­chu! Szko­da dnia! – Usłyszałem nad uchem dam­ski głos. Co?!
- To nie może dziać się nap­rawdę. – Wy­mam­ro­tałem sen­nie i miałem nadzieję, że mam rację. Nie miałem. Duchy były w moim po­koju. – Cze­go chce­cie? – Po­wie­działem już całkiem roz­budzo­ny.
- Tyl­ko ci pomóc, nic więcej. – Zsyn­chro­nizo­wane jak szwaj­car­skie ze­gar­ki zja­wy od­po­wie­działy jed­nocześnie.
- Nie pot­rze­buję po­mocy.
- Ow­szem pot­rze­bujesz.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
Pod­czas słow­nej sprzeczki zacząłem się ubierać. Duchy, chy­ba z przyz­woitości (przy­naj­mniej ty­le) od­wróciły wzrok.
- Nie, nie pot­rze­buję. – Wziąłem do ręki ple­cak i ot­worzyłem drzwi. – Jak wrócę to ma was tu nie być.
Wyszedłem i trzasnąłem drzwiami. Szyb­ko za­haczyłem o kuchnię, skąd por­wałem przy­goto­wane przez gos­po­się May śniada­nie.

Cały dzień prze­leciał bez­nadziej­nie. Nie pot­ra­fiłem się nad niczym sku­pić. Do­piero na tre­nin­gu hu­mor i dob­re sa­mopoczu­cie wróciło. Za­pom­niałem o tej nienor­malnej spra­wie, bo mo­ja uwa­ga skon­cen­tro­wała się na wrzu­ceniu piłki do kosza. Uderza­nie przed­miotu o podłoże na­dało rytm moim kro­kom, a bi­cie ser­ca do­paso­wało się do niego.
- Ona pat­rzy! – Znienac­ka prze­de mną po­jawił się Matt. Zas­koczo­ny stra­ciłem rytm, piłka nie od­biła się tak jak­bym so­bie te­go życzył, wle­ciała mi pod no­gi, a ja jak długi po­ległem na ziemi. Jak­by te­go było mało, to doświad­czyłem uczu­cia przejścia przez ducha. Miałem wrażenie, że ktoś wy­lał na mnie ku­beł lo­dowa­tej wo­dy.
- No to raczej nie po­może ci w po­der­wa­niu jej. – Matt rzu­cił krótko i zde­mate­riali­zował się.
- Tho­mas! Co ty do cho­lery wyp­ra­wiasz?! – Krzyknął w moim kierun­ku tre­ner, a ja usłyszałem grom­ki śmiech po­zos­tałych chłopaków z drużyny.

- Nie było tak źle. – An­tho­ny próbo­wał mnie po­cie­szyć, ale nie bar­dzo mu to wychodziło. – No może oprócz te­go, że jes­teś, słyszę od­bi­cia piłki, mru­gam, a ty nag­le leżysz na ziemi. – Po­wie­dział i grom­ko się zaśmiał.
- Ale ty śmie­szny jes­teś. – Od­pa­rowałem z sar­kazmem.
- Chodź, od­wiozę cię do do­mu… - Na­dal śmiejąc się pop­ro­wadził nas do sa­mocho­du. Mi­mo, że obaj mieliśmy praw­ko to on pier­wszy do­robił się sa­mocho­du, skur­czy­byk.
- Jak tam de­korac­je hal­lo­wen?
- Dob­rze, a co? Jes­teś chętny do po­mocy? – Za­pytałem. Co oni ta­cy do­ciek­li­wi os­tatnio w związku ze świętem (o zgro­zo!) duchów?
- Hm… Nic, nic. – Od­rzekł szyb­ko speszo­ny i… Zaczer­wienił się. Co? An­tho­ny się zaczer­wienił?!
- Mów. – Po­wie­działem krótko, a on nie wyt­rzy­mał.
- Zap­ro­siłem­na­bal­Sophie. – Wyrzu­cił z siebie jed­nym tchem. Pot­rze­bowałem chwi­li na roz­szyf­ro­wanie je­go słów.
- No Sta­ry, gra­tuluję, że w końcu się przełamałeś. – Już myślałem, że nig­dy te­go nie zro­bi. – Zgodziła się?
- Nie uwie­rzysz, ale tak. – On nap­rawdę te­go nie widział, że jej się po­doba?
- No to jeszcze le­piej. – Pok­le­pałem go po ple­cach. Szczęście, że do im­pre­zy zos­tał tyl­ko je­den dzień. W tym ro­ku nie wy­bieram się z ni­kim. Nie miałem ocho­ty na to­warzys­two żad­nej dziew­czy­ny, oprócz Ca­roli­ne. Pech chciał, że ona umówiona już była z Paulem. Jak ja gościa nie cier­pię!
Do­jecha­liśmy pod mój dom, wy­siadłem, a An­tho­ny od­jechał do siebie.

Pa­ry szły po czer­wo­nym dy­wanie w kierun­ku sa­li ba­lowej. Ude­koro­wana była w sposób, że nie można było poz­nać, iż za dnia pocą się na niej set­ki uczniów. Czar­ny ma­teriał ud­ra­powa­ny był na ścianach i, ja­kimś cu­dem, na su­ficie. W ro­gach stały „prze­rażające” pot­wo­ry, z jed­nej stro­ny sa­li us­ta­wione były stoły i krzesła, z przo­du było miej­sce dla ka­peli, która w tym ro­ku dla nas zag­ra, naj­większą część zaj­mo­wał par­kiet. Gdy po­mie­szcze­nie po­woli się za­pełniało ja szu­kałem tyl­ko jed­nej twarzy. Jest! Dos­trzegłem ją. Ca­roli­ne ub­ra­na była w długą, krwis­toczer­woną gor­se­tową su­kienkę, włosy upięła w mis­terny kok na głowie, na szyi miała czarną ko­lię. Wyglądała zja­wis­ko­wo.
Im­pre­za zaczęła się na dob­re, ludzie tańczy­li i wygłupiali się. Niektórzy, tak jak ja sie­dzieli przy sto­likach. W pew­nym mo­men­cie do­siad się ktoś do mnie. Pod­niosłem wzrok i spos­trzegłem, że była to Ca­roli­ne. Już miałem się odez­wać, gdy DJ za­powie­dział je­den z wol­niej­szych ka­wałków. Nie po­zos­tało mi nic in­ne­go, jak pop­ro­sić dziew­czynę do tańca.
W połowie piosen­ki w mo­jej głowie po­jawiła się myśl: „Zrób to!”. Ca­roli­ne widząc co zmie­rzam wspięła się na pal­ce, po­woli przy­sunąłem swo­je us­ta do jej warg. Gdy nasze ciała się zet­knęły – odpłynąłem. Wszys­tkie myśli, oprócz jed­nej, odpłynęły z mo­jego umysłu.
- No na­reszcie. – Usłyszałem w uchu głos Ma­ry. Oder­wałem się od Ca­roli­ne i zmie­rzyłem duchy groźnym spoj­rze­niem. Na se­kundę prze­niosłem wzrok na dziew­czynę obok mnie i spos­trzegłem, że ona też wpat­ru­je się w zja­wy z groźnym błys­kiem w oku.
- Matt, Ma­ry! Co wy tu ro­bicie? Prze­cież mówiłam, że ma was to nie być! – Krzyknęła, a duchy jak­by się skur­czyły.
- To ty o nich wiesz?! – Wy­powie­działem zdu­miony.
- Oczy­wiście. To ja je do ciebie przysłałam.

strega63   
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz