Kategoria

Opowiadania


paź 15 2016 Angel of Death
Komentarze (0)

Świat. Kraj. Miasto. Dom. Pokój. Osoba. Wydawałoby się, że zwykły człowiek, taki, jak ja i Ty. Jednak pozory często mylą, tutaj myliły się również.
Nikodem Wilczyński jak zwykle wstał wcześniej, niż to było mu potrzebne. Umył się, ubrał, zjadł śniadanie. I… Czekał. Sam nie wiedział, na co, ale czekał. Jakaś niepojęta siła kazała mu siąść wygodnie i czegoś wypatrywać, i, choć starał się to zrozumieć, nie mógł. Choć starał się nie czekać, czekał. Myśli miał totalnie puste, twarz pozbawioną wyrazu. Na nic zdawały się próby wyrwania z tego otępienia, ciągle czekał.
Aż w końcu ktoś pozwolił mu przestać, normalnie funkcjonować. Nikodemowi coraz częściej przychodziło na myśl, aby pójść z tym do psychologa, do psychiatry, do kogokolwiek. Zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie nie jest normalne. Jednak panicznie bał się, że to wyjdzie na wierzch, że ludzie będą wskazywać na niego i mówić „To jest czubek”. Tym razem też stoczył wewnętrzną walkę, po której, jak zwykle, był jeszcze bardziej niezdecydowany. W końcu wyszedł do pracy. Której nienawidził, tak jak całego swojego życia. Powrotu z pracy też nienawidził.
Wszędzie było ciemno, straszno… I było zimno, przeraźliwie zimno. I nagle odkrył, że nie jest sam…Otoczyły go setki par złowrogo błyszczących oczu… Z zarośli poczęła wychodzić sfora wilków, zrobiły okrąg naokoło Nikodema, zbliżały się do niego coraz bliżej… Aż w końcu rzuciły się na niego, poczuł tysiące kłów w swym ciele. Każdy mięsień w jego ciele był powoli wyszarpywany od reszty, a trwało to wieczność. Czuł, że to jego ostatnia chwila. I nagle przestał czuć. Nie czuł bólu, cierpienia. Nie żył. I wszystkie dzikie zwierzęta z boru poczęły się zbiegać... Zatrzymywały się nad zwłokami, dusiły się ironicznym śmiechem. Ironicznym śmiechem, jakby chciały powiedzieć, że mają przeraźliwą przewagę nad tak marnym gatunkiem, jak człowiek. Że ten gatunek nie ma prawa istnieć.
Zerwał się. Już od dłuższego czasu śniły mu się koszmary… O jego śmierci. O końcu świata. I zawsze były tam te przerażające wilki… Miał już tego dość, te dziwne zdarzenia go wykańczały i czuł, że niedługo zwariuje. Już nie zasnął, nie mógł. Nie chciał.
Tej ostatniej nocy strach przed zwariowaniem przezwyciężył strach przed wyśmianiem. Zarejestrował się na wizytę u psychologa, termin miał na jutro. Nie poszedł do pracy. I znowu to coś kazało mu czekać. Próbował wstać od stołu, szarpał się sam ze sobą, ale im jego próby były mocniejsze, tym mocniej przytwierdzany był do krzesła. Aż w końcu się poddał, przestał stawiać opór. Zrozumiał, że to nie ma sensu, że ta „siła wyższa” naprawdę jest wyższa, że ma nad nim kontrolę i może z nim robić, co jej się podoba. Nie lubił przegrywać. Wręcz nienawidził. Ale tym razem musiał, nie miał już siły dalej kłócić się o normalne życie, nawet nie wiedząc, z kim albo z czym. Nagle zemdlał.
Obudził się blisko północy. Jego otępienie trwało zdecydowanie za długo, wiedział, że coś jest nie tak, inaczej, niż zwykle. I nagle wstał… Nie, to nie on wstał, to wstało jego ciało, w ogóle jemu nie posłuszne. Nogi zaczęły go nieść gdzieś przed siebie, nie nadążał za nimi. Biegł z zawrotną szybkością, obraz przed oczyma aż mu się rozmazywał. Biegł z prędkością światła, może nawet szybciej. Czuł się jakoś dziwnie, jakby nie był sobą. Jakby nie był człowiekiem. Po chwili już w ogóle o niczym nie myślał i nic nie czuł. Nie potrafił racjonalnie myśleć, miał tylko instynkt, zwierzęcy instynkt, który zaprowadził go do lasu.
Dotarł na jakąś polanę, wróciła mu trzeźwość umysłu. Stał w środku nocy, w środku lasu, i stał. Znowu ta okropna siła kazała mu tam być, nie mógł się ruszyć. I przypomniał mu się sen…Gdy tylko począł odtwarzać jego fragmenty, polana zaroiła się od błyszczących ślepi. Próbował wyrwać się stamtąd, uciekać, robić cokolwiek, jednak był zupełnie bezsilny… A wilki zbliżały się coraz bardziej, było ich coraz więcej, Nikodem wciąż nie mógł się ruszyć. Właśnie dreszcz go przeszedł, bo przypomniał sobie, jak był rozszarpywany przez te okropne zwierzęta…Gdy nagle wilki poczęły stawać na dwie łapy. Ktoś na siłę wdusił mu do głowy informacje o wilkołakach.
Otoczyły go, były coraz bliżej. Ich pazury i kły zatopiły się w ciele nic nie rozumiejącego człowieka, który myślał, że umiera. Zamknął Kotwicaoczy, z ust popłynęło „Ojcze nasz”… I znów czekał. Tym razem wiedział, na co – na śmierć, jednak ona nie przychodziła. Otworzył swe ociężałe powieki – nikogo ani niczego nie było, tylko las i ta przeklęta sakralna cisza... Począł rozglądać się za „oprawcami”, ale jego oczy nie były w stanie przeniknąć mroku. To okropne „coś” kazało mu iść do domu, jakby nigdy nic się nie stało. Jednak on wiedział, że stało się dużo. Zbyt wiele, aby ludzki umysł potrafił to ogarnąć.
Wstało słońce, ale Nikodem nadal żył tamtą przeraźliwą nocą, jeszcze czuł na sobie kły… Wilkołaków? Po głowie krążyło mu pytanie, czy to możliwe, iż tamtej nocy miał bliskie spotkanie z tymi nierealnymi stworzeniami… W ogóle, on nie uważał ich za stworzenia, tylko bajkę dla dzieci. No, może trochę starszych dzieci, ale tamto zdarzenie burzyło całą jego teorię o normalnym, realnym świecie bez duchów i tym podobnych, wilkołaki też się tam wliczały. A teraz ktoś mu próbował wmówić, że jest inaczej… Zaczął się szykować na wizytę, żeby jeszcze bardziej przed nią nie zwariować.
W budynku było przerażająco biało, niepotrzebnie przyszedł zbyt wcześnie. Ta biel go przytłaczała i przypominała wszystkie dziwne zdarzenia, które tak naprawdę nie miały prawa się wydarzyć. Ta biel przekonywała go, że klasyfikuje się do ludzi potocznie zwanych „czubkami”. Przez nią jeszcze bardziej wariował.
Po czasie, który wydawał się wiecznością, wyszedł pacjent i przyszła kolej na Nikodema. Wszedł do gabinetu. Pan psycholog zaczął „miłą pogawędkę wstępną”, a jego „podopieczny” począł rozglądać się z zainteresowaniem po gabinecie, w końcu nigdy wcześniej nie bywał w takich miejscach. Nagle jego wzrok przyciągnął plakat za doktorem – plakat wilka, a raczej… Wilkołaka! Spojrzał wzrokiem pełnym lęku na swojego lekarza – jego twarz poczęła zarastać kudłami, Kotwicaoczy zwęziły się i złowrogo błyszczały w półmroku, który nagle zaczął panować w pomieszczeniu… Nikodem wybiegł z gabinetu. Jednak nie zdążył daleko uciec, złapali go dwaj „ochroniarze”. Zawlekli z powrotem do gabinetu przerażająco pustym korytarzem. Posadzili na krześle. Doktor już nie był wilkiem ani też wilkołakiem, ale Nikodem nie miał już do niego wcześniejszego zaufania. Teraz nie miał zaufania nawet dla samego siebie.
Spojrzeniem pełnym lęku wpatrywał się w hipnotyczne oczy psychologa. Były tak głębokie, że zatapiał się w nich… Było strasznie miło. Bardzo strasznie… Te oczy miały w sobie coś nierealnego, potwornego, ale cudownego. Nikodem czuł się świetnie, gdy tak dryfował po głębinach oczu doktora. Ale… Coś było nie tak…
Przez ostatni czas zrozumiał, że nie może się poddawać dziwnym sytuacjom, musi z tym walczyć. Potem jednak nadszedł czas zwątpienia, przestał wierzyć w swoją wewnętrzną siłę, czując się maleńkim przed swym przeciwnikiem, którego nie znał… Ale teraz odzyskał dawną pewność siebie. Skoncentrował całą swoją siłę woli, by „odkleić” swój wzrok od wzroku doktora. I udało mu się. Otrząsnął się z otępienia, wziął się w garść. A wtedy doktor zezłościł się, z jego twarzy można było odczytać, że nie wyszła mu ważna sprawa. Zmierzył Nikodema teraz już całkiem innym, lodowatym spojrzeniem, a po chwili zmienił się w… Wilkołaka. Począł mamrotać pod nosem tajemnicze, nieznane dotąd Nikodemowi słowa… Słowa, które miały w swoim brzmieniu coś tajemniczego i przerażającego. Wystraszony Nikodem zatkał uszy, nie chciał ich słyszeć. A wilkołak począł przybliżać się do niego, z jeszcze bardziej złowrogim spojrzeniem, pełnym nienawiści i wzgardy. Strach sparaliżował Nikodema, a może to dotyk tego stwora uniemożliwił jakikolwiek ruch w celu ucieczki. A „psycholog” począł gryźć... Ofiara umierała z bólu i strachu. A kat się śmiał… Z przyjemnością patrzył, jak jego „pacjent” ocieka krwią, sprawiało mu to satysfakcję. Nikodem padł na podłogę, zaczął się na niej wić… W odruchu złości zdjął ostatkiem sił z szyi srebrny łańcuszek i rzucił nim w wilkołaka z taką siłą, że srebro zostawiło głęboką szramę na ciele prześladowcy. Wilkołak na chwilę stracił panowanie nad sobą, jednak zaraz wrócił mu dawny spokój. A Nikodem wiedział, że to nie była jego siła. KotwicaOczy zaszły mu mgłą. Umysł również.
Znów znalazł się w swoim pokoju. Od pewnego czasu kochał to miejsce, było takie spokojne… Żadnych tajemniczych sił z salonu, żadnego lasu pełnego wilków… Wilkołaków… Postanowił wszystko na spokojnie przemyśleć pod kątem tego, że nie jest wariatem i co teraz. Zaczął zdawać sobie sprawę, że od tego, cokolwiek to jest, nie ucieknie. Że musi stawić temu czoła. Przyszła mu do głowy żałosna myśl: o wiele łatwiej by mu było, gdyby wiedział, z czym walczy…
Począł gorączkowo szperać w Internecie. Denerwowała go każda sekunda wypełniona pustką, a raczej przykrymi wspomnieniami. Nigdy nie czytał tak szybko, jak teraz. Nigdy nie czytał o wilkołakach. Nigdy nie interesował się tak czytanym tekstem. Teraz wszystko, cały jego świat obracał się o 360 stopni, a on nie wiedział, co na to poradzić.

Nagle w „Googlach” wyświetlił się link „Jak można przemienić się w wilkołaka”. Serce poczęło mu szybciej bić, poczuł, że trafił na jakiś trop. To uczucie wcale mu się nie podobało.
„…Wierzono, że wilkołakiem można stać się za sprawą rzuconego uroku, po ukąszeniu przez innego wilkołaka…”, „…Wielu jednak uważa, że podczas pełni wilkołaki stawały się silniejsze i bardziej agresywne…” Te teksty go przeraziły. Wyjrzał przez okno – pełnia. Właśnie uświadomił sobie, że za chwilę stanie się kudłatą bestią skaczącą po dachach i wyjącą do księżyca. Przynajmniej takie miał zdanie o wilkołakach. I gdy zdał sobie sprawę z tego, co zaszło, do drzwi ktoś zapukał… Zapukał z rozmachem, bo aż wyważył drzwi. Ukazała się postać przyszłego szefa Nikodema. Nikodema, który był teraz pół – człowiekiem pół – wilkiem. Właśnie przekonał się, że wilkołaki naprawdę mają ogromną siłę, bo wbił niechcianego gościa jednym ciosem w ścianę. Jednak to tylko zaskoczyło Przywódcę, zaraz podniósł się i zaczęła się walka. Chciał uświadomić „młodemu”, kto tu rządzi, i udało mu się. Gdy Nikodem padł plackiem na podłogę wyczerpany, Przywódca zaczął rozmowę.
- Wiesz, kim jestem, wiesz, kim jesteś ty. Więc zasada nr 1: Nigdy nie rzucasz się na innego wilkołaka! Masz tylu ludzi wokół do wyboru!
- Dlaczego mi to zrobiłeś! Jakim prawem!
- Hej, może trochę szacuneczku? Lekcja nr 2 – do mnie się zwraca „Przywódco!”
- Nie zmieniaj tematu!
- No cóż, nad lekcją drugą będziemy musieli jeszcze trochę popracować, na razie ci wybaczam. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Pamiętasz swojego dziadka?
- Trudno, żeby nie. A co on ma do tej całej sprawy? – w głosie Nikodema była ironia. Wyraźnie denerwowała ona Przywódcę, jednak zachował spokój, pomyślał, że wychowa go potem.
- Ty oczywiście wcześniej nie wierzyłeś w wilkołaki? No cóż, błąd większości. Otóż my prowadzimy wojnę z ludźmi…
- A niby o co?
- Nie przerywaj! – po chwili złowrogiej ciszy kontynuował. - Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze… Albo o władzę. W tym przypadku o to drugie… No i się złożyło, że przegraliśmy pewną ważną bitwę, ale nie wojnę. O, wojnę jeszcze wygramy...
- Może zacząłbyś w końcu mówić na temat, o Wielki Przywódco Śmieci? – te ostatnie słowa miały pozostać w jego myśli, bał się swojego rozmówcy… A jednak coś kazało mu wydusić je z siebie. Dostał za nie mocny policzek.
- Słuchaj, ja nie mam anielskiej natury, tylko wilczą! Uważaj na słowa, to taka dobra rada na przyszłość – dał się ponieść emocjom, jednak po chwili znów się opanował. – Streszczę ci tą historię. Był pewien człowiek, który użył zaklęcia i obdarzył innego człowieka pewną właściwością. Dopóki ten człowiek obdarzony żył, istniał rodzaj ludzki, a my musieliśmy się odtąd ukrywać. Ponadto człowiek obdarzony był chroniony przed nami, mógł umrzeć śmiercią naturalną, lub mógł go zabić tylko jego następca. My przez setki lat mieliśmy związane ręce… Naszym dniem stała się noc, co nie jest miłym doznaniem. Zostaliśmy uwięzieni pod powłoką człowieka, tylko przy pełni Księżyca mogliśmy być naprawdę sobą… Ten człowiek miał przed śmiercią zsyłane poczucie, że musi przekazać swoją władzę wnukowi. I tym pierwszym „zbawicielem” był twój praprapra i tak dalej przodek, a teraz padło na ciebie.
- Nie, to niemożliwe… Mój dziadek był zawsze dziwny, ale… To przecież nie mogło być to…
- No a widzisz, jednak jest. Zasada nr 3 – zawsze spodziewaj się tego, co jest najmniej realne.
- Czy to ty działałeś tą dziwną siłą, która mi utrudniała życie?
- Nawet bystry jesteś…
- Zostaw mnie.
- Bo co mi zrobisz?
- Zostaw mnie! Wynocha z mojego domu albo...
- Albo? Rzucisz we mnie srebrnym łańcuszkiem? Chyba drugiego nie posiadasz? – Nikodem czuł, że to tamten ma przewagę.
- Czego ode mnie chcesz?
- Twojej pomocy… - na twarzy Nikodema malował się znak zapytania. – Musisz przerwać to… Tą moc z pokolenia na pokolenie. Musisz oddać ją nam. Musisz pomóc nam zgładzić ludzkość.
- A niby dlaczego muszę? Przecież sam jestem... – chciał powiedzieć, że jest człowiekiem.
- Posłuchaj, czy z tobą, czy bez ciebie, damy sobie radę. Ale jak ty będziesz z nami, nie zginiesz. A pamiętasz…
Jego oczy znów miały w sobie coś hipnotyzującego. Zaczął wypominać wszystkie krzywdy, które wyrządziła Nikodemowi ludzkość, starając się zatrzeć ślady szczęśliwych wspomnień. Z początku „pacjent” nie dawał się, stawał opór, który jednak z czasem zanikał. Jego duszę zalała fala goryczy, nienawiść poczęła wstrząsać jego ciałem w dzikiej furii. Wył do księżyca, wołając o pomstę. Jego sceptyzm do całej tej sytuacji zniknął wraz z ironią, gorzkie wspomnienia wręcz wylewały się z niego. Stał się jednym z nich. Całkowicie.
Przywódca zaprowadził już nie człowieka, a wilkołaka, do Siedziby. Widząc zdumienie na twarzy „nowego”, powiedział, że to tak naprawdę jest. Że wszystko jest inaczej, niż tak, jak opisują w książkach ci okropni ludzie. A po drugie, że czasy się zmieniają.
Wszystkie wilkołaki już tam były, brakowało tylko ich dwóch. Przywódca wprowadził Nikodema na środek, przedstawił go reszcie. Został powitany wyciem. „Nowy” myślał, że to źle, ale ktoś mu wyjaśnił, że te dźwięki są jak najbardziej pozytywne. Nikodemowi wnikały one w każdą szczelinę umysłu, irytowały go. I gdzieś w głębi umysłu poczęła rodzić się myśl, że to nie tak miało wyglądać jego życie… Kolejne „wiwaty” zagłuszyły jakiekolwiek myśli.
Po zapoznaniu się Nikodema z braćmi, Przywódca nadał mu imię „Niko” i zaprowadził do komnaty. Objaśnił mu zadania na najbliższą przyszłość. Niko miał odebrać moc od swojego dziadka, przekazać ją Przywódcy, a ten ją, jak to określił, „umiejętnie wykorzysta”. Potem Wilkołaki będą szczęśliwie panowały na Ziemi. Adresat tych słów nie miał pojęcia o ich sensie, jednak udał, że pojmuje wszystko doskonale. Przywódca wiedział, że to tylko pozory, ale nic nie tłumaczył. Wyszedł.
Niko został sam na sam ze sobą. Teraz dopiero miał czas przyjrzeć się nowemu „ja”. Cały w kudłach, okropne kły, widok nienaturalny w swej naturalności… Ten przerażający błysk w oku… Swój nowy wygląd nie podobał mu się. Nic mu się nie podobało, ale jednak było. I to nie wbrew jego woli, bo sam się zgodził. Miał teraz w głowie mieszaninę uczuć. Przypomniały mu się słowa Przywódcy o tych wszystkich krzywdach wyrządzonych przez ludzi… Szyba pękła pod naciskiem silnej pięści. Odruchowo zaczął liczyć kawałki, na jakie rozprysło się lustro.
Wyszedł ze swojej komnaty. Chciał porozmawiać z „naczelnym”, powiedzieć, że jest gotów na wykonanie swojego zadania. Szedł długim holem, szedł, aż go zdenerwowała ta przeklęta odległość, pomniejszała jego determinację. Ale już było blisko, słyszał strzępki rozmów…
- A nie mówiłem? Pójdzie nam z nim jak po maśle...
- Ale Nikodem…
- Niko! Zapamiętaj, u nas nie ma kogoś takiego jak Nikodem!
- Myślisz, że się nie dowie?
- Spokojnie, robię z nim, co chcę.
- Ale może zacząć działać na własną rękę. Tak jak… - ugryzł się w język, napotykając pełne furii i grozy spojrzenie swojego rozmówcy.
- Dosyć. Zakończmy tę rozmowę, zanim cię zabiję. Wszystko będzie tak, jak miało być, rozumiesz?!?
- Nie, nie będzie tak! – do sali wpadł Niko. Chociaż w tej chwili to był Nikodem. – Zasada nr 3. Wy nie jesteście ani o cal lepsi od ludzi!
- Po pierwsze, MY. A po drugie, to o co ci tak w ogóle chodzi? – Przywódca starał się opanować. Wyrównał ton głosu, jednak łapy trzęsły mu się nerwowo, zdradzając stan jego uczuć. Schował je za plecy.
- O to, że chciałeś mnie wykorzystać! Słyszałem waszą rozmowę! Szedłem do ciebie, i już miałem wchodzić do komnaty, ale usłyszałem moje imię…
- Niko, czy Nikodem? – Starał się zyskać na czasie, żeby wymyślić jakąś realną historyjkę.
- Czy to nie ty mówiłeś, że nazywam się Niko? Ale chyba wolę dawne imię i dawną postać. Do widzenia! – odwrócił się na pięcie i chciał wyjść, ale Przywódca złapał go za łapę.
- Poczekaj, to nie tak… Jak myślisz… Bo tu chodzi o to, że… - zrozumiał, że Niko nie może się go bać, że muszą mieć dobre stosunki między sobą.
- No, niby jak?
- Bo… Twój dziadek chce cię zabić! – odetchnął, udało mu się wymyślić coś, co zainteresowało młodego wilkołaka.
- Co… Co?!? – na twarzy Niko pojawił się wyraz zdruzgotania. Wiedział, że dziadek go kocha… Że on jest inny niż wszyscy… Ale hipnotyczne spojrzenie oczu Przywódcy wygrało.
- Tak, chce cię uśmiercić, aby zagarnąć władzę dla siebie… Żyć dłużej dzięki twojemu życiu… I śmiać się z twojej naiwności.
- To… Niemożliwe…?
- Zasada nr 3… Wiem, że ci ciężko, ale ja ci pomogę przez to przejść… - Niko nie dostrzegł kłamstwa w jego oczach.
Przywódca postanowił rozegrać to jak najszybciej. Już po kilku dniach stwierdził, że Niko się „przystosował”, co w normalnych warunkach trwało tygodniami. Potem zaczął go uczyć sztuczek, sprawności i ogólnej wiedzy. I gdy uznał, że jego podopieczny jest gotowy, kazał mu iść do dziadka. Upomnieć się o swoją należność. A w razie komplikacji – zabić. To ostatnie zdanie wstrząsnęło Niko. W głębi serca wiedział, że dziadek go kocha, choć Przywódca za wszelką cenę chciał wyplenić to przeczucie. Nie udało mu się, jego podopieczny wciąż w duszy miał odrobinę człowieczeństwa, choć było go coraz mniej. Jednak dotychczas zawalone przez przykre wspomnienia, które Przywódca ciągle wywlekał, teraz znalazło ujście, Niko zadeklarował, że choćby on miał zginąć, dziadka nie zabije. Znów hipnotyczne spojrzenie. Zgodził się na wszystko.
Czas, od kiedy nie widział słońca, wydawał mu się wiecznością. I chociaż bardzo pragnął zobaczyć je ponownie, musiał zakryć oczy, to światło oślepiało go. Ale w końcu przyzwyczaił się, przyzwyczaił się również do tego, iż znowu jest człowiekiem. Że znowu ma swój urok osobisty. Poczuł się po prostu wolny, poczuł się sobą. Jednak to wszystko stało się wkrótce odległym marzeniem, gdy przypomniał sobie, kim teraz tak naprawdę jest.
Dawno nie widział dziadka. W tym momencie nie pamiętał już o zadaniu, jakie miał wypełnić, cieszył się, że znów zobaczy się z rodziną. Spodziewał się, że jak zawsze zostanie przyjęty ciepło i mile. Jednak gdy dziadek otworzył drzwi i ujrzał w oczach wnuka ten charakterystyczny przeklęty błysk, zamknął je prędko i krzyknął: „Precz stąd! Odejdź ode mnie!!!” Po tych słowach Niko przypomniał sobie, po co tam jest. I wstąpiła w niego dziwna, nieznana mu dotąd aż w takim stopniu determinacja.
- Dziadku, otwórz! – nie chciał, by w jego tonie było słychać groźbę. Samo tak wyszło.
- Precz! Nie zbliżaj się! Wiesz, że mam siłę…
- A to ja powinienem ją mieć, i właśnie po nią przyszedłem. – Niko już nie chciał i nie miał miłego tonu.
- Nigdy nie oddam jej wilkołakowi! Po moim trupie!
- Wiesz, dobrze, że po twoim trupie siła przepadnie, więc na jedno ci wyjdzie, czy ją oddasz, czy nie…
- Nie będę ci tłumaczył, ty nie znasz wiesz, co to jest honor.
- A po drugie, to co ja będę z tobą przez drzwi rozmawiał? – wyważył je. W tej samej chwili, w której przekroczył próg domu, otrzymał cios czymś ciężkim w głowę.
- Nie bądź śmieszny, teraz chroni mnie moc Przywódcy! I nie igraj ze mną…
Począł zbliżać się do staruszka, złowieszczy błysk w oczach był jeszcze bardziej wyrazisty. Jednak dziadek Niko był odważny, gotów poświęcić ostatnią kroplę krwi w obronie tego, czego miał bronić. A Niko począł prosić a potem błagać o przekazanie mu mocy. Mówił, że i tak przecież Stefan miał to w końcu zrobić. A gdy Stefan się nie zgadzał, Niko stwierdził, że to prawda, iż on chce zabić swego wnuka, aby zachować własne życie. Ta bolesna „prawda” tak go dotknęła, że rzucił się na dziadka rozszarpując go na tysiąc kawałków… Wybiegł stamtąd.
- Ty go miałeś PRZE – KO – NAĆ, a nie zabijać! W sensie zabić go miałeś ostatecznie! – Przywódca starał się okazać niezadowolenie, ale w rzeczywistości był dumny ze swojego wychowanka. Z którego właśnie uleciał ostatni miligram dobra.
- Ale go zabiłem, i co poradzisz? Ta opcja też była dopuszczana, wykonałem zadanie.
- Dobrze już, dobrze. I tak bez mocy ludzkość w przeciągu niewielkiego czasu osłabnie a wtedy my… Co zrobimy?
- Zaatakujemy! – wszystkie wilkołaki odpowiedziały chórem.
- No właśnie. Ostatnia przeszkoda została wyeliminowana, jeszcze trochę, a to my wygramy bitwę! A nawet wojnę! – odpowiedziały mu wycia. To był pozytywny znak.
Mijały dni, tygodnie. Mijały i miesiące, a Przywódca wciąż odpowiadał, że jeszcze nie. Wszyscy już się niecierpliwili, chcieli, by ten pamiętny dzień nadszedł jak najszybciej. A ludzie z każdym dniem, tygodniem, miesiącem stawali się coraz słabsi. Na całym świecie rozprzestrzeniały się choroby nieznane dotąd dla medycyny. Ludzie żyjący umierali, a rodzili się martwi. Zaraza opanowała świat. Aż w końcu Przywódca postanowił, że już czas…
To była pamiętna noc. Księżyc był w pełni. Hordy wilkołaków powyłaziły z kryjówek… Wszędzie było pełno pozagryzanych ludzi, głowy nie leżały obok reszty. Krew zabarwiła wszystkie wody Ziemi, ciemność spowiła wszystko. To była klęska jednego, aby z tryumfu mógł cieszyć się drugi. Ostatnimi obrazami dzieci był widok matki rozszarpywanej przez te kudłate bestie… Ostatnimi ruchami matek było wyrywanie swych pociech ze szponów tych przerażających potworów. Ziemia rozstąpiła się, pochłaniając ciała znajdujące się na samym dnie stosu trupów. Skąpana była we krwi ludzi, których nie wybiła zaraza, a wilkołaki miotały się po tym legowisku trupów, wyszukując kolejnej ofiary. Rządne były krwi, nic nie mogło ich powstrzymać. Nikt nie zdołał uciec, nikt nie ocalał. Okrucieństwo nie znało granic. Nikt nie był w stanie pokonać tych przerażających bestii, ludzkość przestawała istnieć. Aż Niko zabił ostatniego człowieka, i ludzkość PRZESTAŁA istnieć. A księżyc świecił. Już na zawsze. Słońce położyło się do grobu.
- No, koledzy, gratulacje. To był znakomity atak! – Przywódcę rozpierała radość.
- Szkoda, że ich tak mało było…
- To był niewątpliwie koniec świata… Tylko że dla tych nędznych istot! – wszyscy się roześmiali.
Rozpoczęły się przechwałki, kto najwięcej ludzi zabił, kto był najwaleczniejszy. To była z pewnością największa bitwa w dziejach świata, jednak o przesądzonym wyniku. Było dużo do przedyskutowania. Biesiada trwała sześć dni i sześć nocy, wszyscy bawili się wyśmienicie. Gdzieniegdzie odzywały się śmiechy na wspomnienie przerażonych twarzy, którym śmierć zaglądała do rozszerzonych ze strachu źrenic. Wszyscy kpili z tego, że wystarczyło zabić jednego „dziada”, żeby całą ludzkość mogły wygryźć wilkołaki. I wszyscy ci, którzy znajdowali się co najmniej 100 metrów od Przywódcy twierdzili, że to zasługa Niko, a niektórzy z tych, którzy byli 200 metrów od Przywódcy uważali, że to „Wybawiciel Wilczego Rodu” powinien być od teraz Przywódcą. Wiedzieli, że kolega obok najprawdopodobniej myśli to samo, ale bali się cokolwiek w tej sprawie powiedzieć, zdradzić komuś swoje zdanie. W końcu któryś się przełamał, wspominając dawne upokorzenia.
Postanowił urządzić tajne głosowanie. Połowa była za zmienieniem Przywódcy, druga połowa nie. Nie zważając na tą drugą część, Daron wstał. Każdy wiedział, że aktualny Przywódca jest tyranem, ale to on odczuwał to najmocniej. Poza tym przypomniał sobie, w jaki sposób ich mistrz objął to stanowisko. Przełamał się – stanął przed swoim panem.
- Wielki Przywódco, mam Ci coś ważnego do powiedzenia.
- Słucham, tylko nie zajmuj mi dużo czasu. – jak zwykle lekceważący ton.
- Rada postanowiła… - przełknął ślinę. – że od teraz to Niko będzie Przywódcą! – odbiorca tych słów prawie zakrztusił się winem, które od razu straciło swój smak.
- Przepraszam, ja się chyba przesłyszałem?!? – cisza. Daron nic nie odpowiedział. – Przesłyszałem się, prawda?!?!?
- Nie, on ma rację. Twój czas już się skończył – ktoś pomógł Daronowi.
Przywódca, czując zagrożenie, wydał rozkaz tym, którzy byli za nim, rozszarpania Darona, a sam zajął się Niko. Jednak uczeń przerósł mistrza. Przywódca nie podołał Niko, nie zdążył odpowiedzieć na pytanie „A zasada nr 1?” Poległ. Zwycięzca spojrzał na resztę grupy – toczyła się zacięta walka. Nagle jego uwagę przyciągnęły pewne zwłoki. Podszedł bliżej – to były zwłoki Darona! Tego, który odważył się przeciwstawić Przywódcy, który wstawił się za Niko! Wydał tak przeraźliwy dźwięk, że nagle wszystko zamarło. Świat jeszcze nigdy dotąd nie słyszał takiego dźwięku. Jeszcze nigdy nie widział takiego zapału. Niko rzucił się w wir walki, miał siłę pięciu takich jak on. Nikomu nie darował, bił na oślep. Nie wiedział, co się z nim dzieje, ciało nie było już pod jego kontrolą. Aż w końcu ktoś zadał mu potężny cios od tyłu… Zwalił się na ziemię. A wtedy walka między garstką żyjących wilkołaków rozgorzała na dobre. Trwała bardzo długo, wszyscy byli okropnie zacięci. Lecz rezultat walki był opłakany - doprowadziła do tego, że… Nikt się nie ostał. Wilkołaki Pozabijały się nawzajem, zakańczając istnienie swojego gatunku i jakiekolwiek życia na Ziemi. Własna nienawiść ich wykończyła. Niko umierał powoli, sam w swoim cierpieniu… A księżyc nadal świecił.
Świat. Kraj. Miasto. Dom. Pokój. Osoby już tam nie ma, tak jak całej reszty. Nie ma nic. Nad wszystkim unosi się anioł śmierci. Nie każdy anioł musi być dobry.

strega63   
sty 16 2016 Trumny z Barbados.
Komentarze (0)

Wydarzyło się to na początku XIX wieku,na małym wiejskim cmentarzu w Christchurch Parish Church, na wyspie Barbados, na Morzu Karaibskim.Znajdował się tam duży grobowiec wykuty w skale.I gdy zamknięto wielkie,marmurowe drzwi,całkowicie niedostępny.Grobowiec został wybudowany dla bogatego rodu plantatorów,nazwiskiem Walrond.Ostatnią z rodu pochowaną w grobowcu była pani Thomasina Goddard,a miało to miejsce w roku 1807.Póżniej grobowiec sprzedano rodzinie Chase,również plantatorów,posiadającej niewolników.Ta rodzina została dotknięta ciężką tragedią,zmarły w niej dwie małe córeczki.Trumny dziewcząt umieszczono w grobowcu.Jedną w roku 1808,a drugą w 1812.Tego samego,1812 roku,miał zostaż pochowany także ojciec dziewczynek,Thomas Chase.Wtedy stwierdzono,że ołowiane trumny dzieci ktoś ustawił pionowo pod ścianą.Poza tym grobowiec był nietknięty,a do wnetrza nikt nie mógłby się dostać.W roku 1816 ponownie trzeba było umieścic trumnę w grobowcu.Zmarł bowiem młody krewny rodziny Chase.Dawne trumny  także i tym razem stały w wielkim nieporzadku,a trumna Thomasa Chase ,która była tak ciężka,że w czasie pogrzebu musiało ja nieść ośmiu mężczyzn ,także zostałaustawiona pionowo pod ścianą grobowca.Jedna drewniana trumna była rozbita,a zwłoki leżały na posadzce.Juz osiem tygodni póżniej odbywał się kolejny pogrzeb,a wtedy na cmentarz przybyło mnóstwo ludzi,bo pogłoski o rodzinie Chase  rozeszły się daleko.Było tak,jak się spodziewano.Wszystkie trumny,z wyjątkiem jednej,zostały przesunięte.W tych czasach gubernatorem Barbadosu był  lord Combrmere.Zainteresował się tą sprawą i osobiście udał się na cmentarz,żeby dopilnować dokładnych oględzin krypty.Sprawdzono przede wszystkim,czy do wnętrza nie dostaje się woda  i czy to nie ona przenosi trumny.Ale okazało się to niemożliwe. Trzęsienie ziemi też nie wchodziło w rachubę.Zreszta w pobliżu znajdowało się wiele innych grobowców i nic takiego się nie stało. Nikt z zewnatrz też nie mógł się dostać.Grób był niedostępny niczym twierdza.7 lipca 1819 roku została złozona na wieczny spoczynek  żona Thomasa Chase.I jeszcze raz stwierdzono wtedy,że trumny zostały poprzesuwane w różne strony.Gubernator,i tym razem obecny,polecił,by przed zamurowaniem grobowca rozsypano na posadzce biały piasek,potem wykonano jeszcze szkic rozlokowania trumien w krypcie, w końcu założono  na drzwi gubernatorskie pieczęcie.
Po upływie trzech kwartałów ,18 kwietnia 1820 roku,gubernator polecił otworzyć grobowiec,żeby zobaczyć,czy nic się nie zmieniło.Otwarcie obserwowało wiele tysięcy świadków.
Drzwi nie chciały się otworzyć.Jakby je coś barykadowało od wnętrza.W końcu wielu mężczyzn zdołało wspólnymi siłami odsunąć ciężkie,marmurowe wierzeje.  
Okazało się,że drzwi podpiera  jedna z ołowianych trumien.Piasek na posadzce był nietknięty,ale wszystkie trumny rozstawione w nieładzie po całym grobowcu.
Wszystkie,z wyjątkiem jednej;skromna,drewniana trumna Thomasiny Goddard stała na swoim miejscu w kącie. Gubernator wydał rozkaz ,by wszystkie trumny wynieść z grobowca i złożyć w ziemi w różnych częściach cmentarza Christchurch.
Po tym wydarzeniu na cmentarzu zapanował spokój.

strega63   
sty 15 2016 Z pamiętnika mordercy……….
Komentarze (0)
„Życie jest takie proste jak domek z kart.Wystarczy pozbawić go jednej z konstrukcji a wszystko spada.Rozsypuje się. A jak to jak gdy zabiera się po jednej karcie zkażdej budowli jaka się spotka?”
 
„Zamknęli mnie tutaj jużdawno. Nawet sam nie pamiętam kiedy. W szpitalu dla obłąkanych ichorych psychicznie ludzi. Trafiając tutaj masz pewność, żespędzisz w zamknięciu resztę swojego nędznego życia z dala odświata. Z dala od cywilizacji i normalnych ludzi. Czasem wspominamrzeczy, które działy się w przeszłości chociaż są już one jedynieniechcianymi wspomnieniami. Wspomnieniami? Takich wspomnień niechce się pamiętać. Ale uraz po przeżyciach zostanie jako trwałablizna na sercu. Czasami ich widzę jak przychodzą do mnie w nocy.Wyłaniają się znikąd, z ciemności, wypełzają spod łóżka. Takie samejak widziałam je ostatnim razem, gdy zostawiłem je. Teraz są nikim,nie mogą mi nic zrobić dlatego się nie boję. Ale czasami nagłe ichpojawienie przeraża. Mrozi krew w żyłach i przyspiesza puls. Niedziwie się im, że nadal tutaj są. Przecież to ja ich zabiłem, japozbawiłem ich życia. To przeze mnie teraz błądzą po tym świecie.Ale czy ja ich nie uwolniłem od bólu jaki towarzyszy nam na ziemi?Przecież mogli tyle wycierpieć, tyle złego wyrządzić. Ja ich odtego uwolniłem. Powinni mi dziękować a nie nawiedzać.
Nie myślę o swoim życiu jakoo złym. Przecież każdy ma prawo przeżyć je jak mu się podoba bonależy do niego. Nikt nie może nam mówić co mamy robić, jesteśmywolni. Ale ja nie jestem teraz wolny. Siedzę w tej zamkniętejklatce i patrzę na świat, który mnie otacza. Nie rozumie już zniego nic. Ludzie krzyczą i jedynie obce im leki o dziwnych nazwachdają im ukojenia. Zapominają wtedy o wszystkim. Oni tego pilnują.Ci w białych fartuchach. Ale oni nie wiedzą o tym innym świecie. Omoim świecie. Nawet jeśli on tak bardzo mnie przeraża jest przecieżmój.
Przypomniała mi to maładziewczynka, gdy pewnej nocy pojawiła się nad moim łóżkiem.Pamiętałem ją i pamiętałam jak straciła życie. Jedno cięcie ostrze,fontanna krwi. Gdy się pojawiła jej gardło było takie jak tamtegowieczoru, gdy wracała od koleżanki i natknęła się na mnie w ciemnejuliczce. To powinna być nauczka dla rodziców, że nie powinnipuszczać dzieci samych w nocy. Nie wiem czemu to zrobiłem, niewiem. Może dlatego, że widok śmierci był dla mnie czymś pięknym,może dlatego, że chciałem jej oszczędzić bólu dorosłego życia. Aletamtej nocy przyjrzałem się jej dokładniej. Nie mówiła nic tylkostała i patrzała. Spojrzałem jej w oczy wtedy zobaczyłem nienawiśćjaka z nich się wydobywała. Chciała się na mnie rzucić aleprzeleciała przez mnie. Nie drasnęła mnie ani trochę. Potem pojawiłsię następny. Starsza kobieta, której zwłoki nadal tkwią na dniejeziora. Ale nie powiedziałem o tym nikim i tak staruszka byłazapomniana przez świat. Ona usiadła obok na krześle i zaczęła mówićo swoim życiu. Słuchałem jej a gdy skończyła po prostu rozpłynęłasię w powietrzu.

Jednak najgorsza z nichwszystkich była kobieta, którą wrzuciłam do młyna mielącego.Wypełzła pewnej nocy z pod łóżka. Wyglądała okropnie. Wielka miazgaludzkich szczątek. Dziwiłem się jak może chodzić ale gdy spojrzałana mnie swoimi oczami również znikła. Nie przeszkadza mi takieżycie ale jedynie czasem jest męczące. Może kiedyś tym zmorą udasię mnie dopaść. A co wtedy? Rozszarpią mnie? Śmierć była by tylkowybawieniem od tego świata”

strega63   
sty 15 2016 Czarny Anioł
Komentarze (0)

Stoję i czekam pod murem, na co – nie wiem sam. Ostatnia noc byłanajgłębsza, sen niemożliwy do odróżnienia od rzeczywistości. Gdy takleżałem na posłaniu, każdy ruch przywoływał znowu te wizje. Metalowyfotel na którym kiwała się sennie ciemnowłosa dziewczyna i odgłosynadchodzącej burzy, która zapowiadała swe panowanie rozbłyskiem woddali.

Wokół nie widać nic, jest kompletna ciemność, jedyniemdłe światło zza okna rozświetla kontury nieznajomej. Ciężko miokreślić jej wygląd twarzy, gdyż kruczo-czarne włosy sięgające do pasazasłaniają niemal całość. Siedzi przy biurku z jedną ręką opartą o blatzanurzoną we wnętrzu szuflady. Gdzieś w oddali słychać tykanieściennego zegara a ja próbuję sobie przypomnieć, gdzie ostatniowidziałem tego typu most i zbiornik wodny za oknem w otoczeniu budynkówo zabarwieniu brązu i zgniłej zieleni. Wiem, że to być może tylkokolejny wytwór mojej niepohamowanej fantazji, ale chciałbymzidentyfikować to miejsce.

Nie zdążyłem przypatrzeć sięwybitym lub podniszczonym oknom, gdy usłyszałem skrzypienie drzwi.Zwróciłem swe spojrzenie ku twarzy dziewczyny jednakże ona spuściłagłowę i powoli wstała pozostawiając dłonie daleko za sobą. Wiem, że tobył jakiś żołnierz otwierający drzwi, ale o co chodziło, nie dane mibyło się dowiedzieć.

Teraz stoję przed szaroniebieskim murem iczekam na dalsze potwierdzenie mojego ulotnego złudzenia jakieostatecznie skumulowało się zeszłej nocy, kiedy mogłem ją niemaldotknąć, namacalnie udowodnić, że nie jest marą, jest prawdziwa.
Pięćdni nieustannych poszukiwań i wreszcie te miejsce, w pobliżu mostuAuntumbreak i zapomnianej przez wszystkich części miasta po okrutnejrzezi, która trwale odcisnęła swe piętno na kartach historii.Zapomniane, porzucone niczym oddzielne miasto w rzeczywistości będącejedynie dzielnicą innego. To chore ale dla nich było zbawieniem, tychsetek ludzi pozbawionych dachu nad głową. Gdy pakowali ich jak bydło wobszar dotknięty zarazą, budowle przesiąknięte śmiercią wręcz napawałysię mordem, że dostarczono im kolejnej dawki uzależniającegopożywienia, żywicieli.

Ze śmiechem zamykali okratowaną bramę,bez najmniejszego wahania podłączali do prądu stalowy mur a potemobserwowali żałosny skowyt i płacz pełen goryczy i cierpienia, gdyludzie próbowali uciec dokądkolwiek, byle nie w paszczę zatracenia.Paraliżujący opór prądu skutecznie odrzucał ich od pomysłu ucieczkigłównym wejściem, a wtedy jedynym sensownym wyjściem było zapomnieć ojakimkolwiek zbawieniu i przygotowanie się na najgorsze. Chirrdawn,rejon śmierci i rzekomego osiedla mieszkalnego.

Dziśopustoszałe, straszy pustkami i złowieszczą legendą przeszłości. Jedna,niemal obsesyjna myśl drążyła mój umysł i wiele bym dał, by nie okazałasię prawdą, nie mając wyjścia niemal zmuszony przez samego siebiewbiegłem do wnętrza stęchłej budowli.
Nigdy nie czułem czegośtakiego, niemal miałem wrażenie, że ściany mają oczy, ktoś stawał zamną, szarpał prawie niezauważalnie fragment niby płaszcza jaki wówczasmiałem na sobie. Wnikając w strukturę kompleksu, obłęd mój narastałcoraz bardziej, gdy mijałem kolejne korytarze i wchodziłem doposzczególnych pokoi. Byłem bliski szaleństwa, gdy nagle, na jednej ześcian okaleczona twarz wykwitła w upiornym uśmiechu szczerząc zęby domnie spod lekko opuszczonych oczu. Odrapane, zbutwiałe drzwi, czy to zanimi czaiła się odpowiedź? Czy, gdy otworzę objawi się mój sen w całejswej okazałości?

Z niejakim oporem naciskałem na klamkęwsłuchując się maniakalnie w szczęk zardzewiałego metalu niemal tensam, jaki słyszałem wtedy. Gwałtownym ruchem dokończyłem tą skrzypiącąagonię i moim oczom ukazało się niemal to samo biurko, jednakże fotel,na którym uprzednio siedziała dziewczyna okazał się pusty. Czy byłajednym z więźniów przeklętego osiedla, gdy nadeszła zaraza, czy też…zdarzyło się to przed ewakuacją zdrowych mieszkańców? Kolejnespojrzenie na dowód moich wyimaginowanych przypuszczeń, ten sam widokna most pośrodku zbiornika za oknem.
Wyszedłem pośpiesznie niemaltrzaskając drzwiami, nawet nie chcąc dać się upewnić, jaki kształtmignął mi w szparze zamykanych drzwi, twarz na ścianie wystarczyła mi wzupełności, niemal biegłem po schodach na dół, tłukąc niemiłosierniebutami w drzazgi roznoszące się w powietrzu ze starych desek na wpółdrewnianego mostu.

Była już noc, a ja dalej stałem jak jakiśidiota pod tym murem oczekując jakiejś odpowiedzi, która nie nadeszłaod razu. Wracałem przez las, który nie za bardzo działał na mojąwyobraźnię, jakby upiory Chirrdawn dostatecznie ją nasyciły. Rozważającw głowie tysiące różnych możliwości, a także jutrzejszy dzieńpowszechnego święta coraz bardziej nabierałem przekonania o ciekawieprzeżytym, ale mimo to straconym dniu kończącego się tygodnia.

Naglemoją uwagę przykuła brama. Nie taka zwyczajna, wiedziałem, że są tozabudowania wojskowe, jednak ciekawość przezwyciężyła świadomość, że toniebezpieczne lub niedozwolone. Gdy byłem już za bramą musiałem przejśćkawał nieźle zarośniętej polany, by ujrzeć, że znajduję się na stromymzboczu, a poniżej znajduje się przejście strażnicze, najpewniej dlatych, którzy udają się na przepustki dla ograniczenia swawolnycheskapad do pobliskiego night-clubu. Trochę z ciekawości, a trochę zobawy podchodziłem tyłami budynku, by nie zwrócić na siebie uwagi iusiadłem pod ścianą w milczeniu.

Powinienem wspiąć się na todrzewo, tak, to dobry pomysł, który po krótkiej chwili zacząłemrealizować, skąd jednak mogłem przewidzieć, że się załamie, a ja pokrótkiej chwili najpierw uderzę głową o ścianę, a potem osunę się jakszmaciana lalka ku ziemi. Słyszałem różne głosy, jakiś szeregowy kogośwzywał, potem już tylko czułem, jak mnie wloką jak trupa, nie wiem czyna noszach, nie pamiętam.

Jedyne co mnie w tej chwiliobchodziło, to obraz tamtej dziewczyny, nie wiem dlaczego, alewidziałem jak stoję za jakimś żołnierzem a w uszach szumi mi jakiśdziwny odgłos łoskotu, być może mojego serca, ale tak nie powinno bićżadne, zwyczajne lub nie. Wokół kręci się mnóstwo strażników, tak więcjedynym sensownym wyjściem okazuje się skok do zbiornika wodnego, wokółktórego wybudowano to wszystko. Zanurzam się, woda okazuje się głębszaniż przypuszczałem, lecz ponownie, nie pamiętam czegokolwiek, w tym, żesię topię.

Wszystko ucichło, leżę na jakimś łóżku, które podłuższych oględzinach, gdy równowaga i wzrok wrócił do normy okazałosię być stołem. Na niektórych ręcznikach i szmatach widzę mnóstwo krwi,ale jej widok nie przeraża mnie tak bardzo, wręcz jak jakiegoś wampiranapawa pragnieniem ciała zmieszanym ze spokojem ducha. Wybiegam iwchodzę do drzwi obok zapominając ile pięter właśnie zaliczam.
Niepohamowaneodczucie każe mi biec przez wszystkie nieznane miejsca kończące się zadrzwiami obsadzonymi pleksiglasem. Teraz spokojniej wkraczam na schodyi odruchowo chwytam się rury podciągając pod sufit, gdy nadchodząstrażnicy. Gdy odeszli, ostrożnie podszedłem do szyby białegopomieszczenia. Wewnątrz niego siedziały dwie dziewczyny.

Jedna,która swym człowieczeństwem bijącym z twarzy epatowała wręcz lękiemzmieszanym z wrażliwością, lecz mimo to czułem do niej odrazę i wstręt.Druga, bliźniaczo niemal podobna do sąsiadki, lecz z jej twarzy biłozupełnie coś innego. Nie znalazłem tam czułości a drapieżność, mimo tozawierała w sobie wielką delikatność i coś o wiele głębszego, niedającego się opisać słowami, zupełne przeciwieństwo niezwyklecielesnej, pierwszej dziewczyny. Po chwili wyszły, a ja miałem czas nasobie tylko wiadome przypuszczenia.

Takich historii słyszałemna pęczki a mimo to jakoś dawałem w nie wiarę, lecz nie bezgranicznie,z niejakim dystansem więc podsłuchiwałem, o czym mówił starszymężczyzna w białym fartuchu. Zmieszany wybiegłem na schody, znowusłysząc znajomy szczęk metalu spadający na mnie z tyłu. Mniemam, żechciał mnie ogłuszyć, jednak chyba nie do końca mu się to udało, gdyżkiedy wrócił nie zastał mnie leżącego bezwładnie, aby skrępować mi ręcesznurem.

Byłem już na dole, być może ryzykowałem wiele dla tejchwili, lecz ona była dla mnie wiecznością. Tak a nie inaczej sięstało, gdy doczołgałem się do końca schodów i gdy podniosłem głowę znadposadzki, moim oczom ukazała się ta sama dziewczyna, która przyśniła misię zeszłej nocy. Mało tego, była to ta sama, która siedziała w białympokoju z tą pierwszą, bliźniaczo do niej podobną. Zanim zamknęły siędrzwi, zanim zorientowali się oni i wreszcie, zanim zaczęli cokolwiekmówić, wołać, robić – wstałem, ruchem niemalże manekina po czymchybotliwie wbiegłem w zamykające się wejście.

Stało się cośdziwnego, albo mi się to wszystko wydawało, albo tych ludzi wcale tamnie było, faktem jest to, że po chwili, która okazała się być niezwykledługą, buchnąłem w ścianę, po czym znalazłem się w opustoszałympomieszczeniu z tunelami dla wyjazdów samochodowych. W jednym z nichstała nieruchomo Ona, wpatrując się nie do końca bez wyrazu we mnie.Podziękowanie? Wątpię w to. Jedyne czego byłem pewny, gdy zebrałem wsobie na tyle odwagi, by objąć ją w pół było to, że cały ten gmach jestabsolutnie pusty i w tej jednej chwili przestało w nim istnieć wszelkieżycie, a ona była tego powodem jak i mój gest.

Pośród całejniewiedzy i niejasności, jednego mogłem być pewien zawsze – byładuchem, a ja mogłem ją dotknąć i nie czułem w tym żadnego lęku, żeduchy są niematerialne, ale nie ona…
Spojrzałem w jej oczy lecznie znalazłem odpowiedzi, mało tego, już nigdy nie poznam odpowiedzi,której żadna istota żywa i tak pojąć niezdolna. Nie potrzebowałemrozumieć, Ona stała przede mną najwymowniejszą odpowiedzią, którejoczekiwałem od początku. Nie musiałem pytać co dalej, odpowiedź padławśród ciszy i milczenia.
Nie chcę wiedzieć, jeśli mam przed sobą odpowiedź spełniającą więcej niż mógł mi dać każdy zwyczajny sen lub złudzenie.

Napisane przez Henito Kisou

strega63   
sty 12 2016 Córka grabarza...
Komentarze (0)

Byli udanym małżeństwem. Ona miała włosy jasne jak pszenica, on – ciemno-błękitne oczy jak chabry w zbożu. Wszyscy mówili, że piękna z nich para. Kiedy wyszli z kościoła po ślubie i szli przez miasteczko, ludzie zatrzymywali się z podziwem i życzyli im szczęścia. Potem on wybudował mały domek pod lasem, tuż obok cmentarza, i tam zamieszkali. Ona sadziła piękne róże w ogrodzie, a on pracował na targu. Kiedy zmęczony wracał do domu, siadali oboje na ganku i patrzyli na zachód słońca. Wkrótce brzuch jasnowłosej zaokrąglił się i na świat przyszła maleńka istota, którą nazwali Gretą. Na część aktorki, którą uwielbiała jasnowłosa. On szalał z radości i nosił dziecko na rękach, ale jasnowłosa razem z ciążą utraciła iskrę życia. Z dnia na dzień stawała się coraz bledsza, słabsza
i smutniejsza. Czuła, że nadchodzi jej czas – szybciej niż się tego oboje spodziewali. Połykała ukradkiem łzy, kiedy myślała o swoim ukochanym i córeczce.
Aż pewnego dnia nie wstała z łóżka jak codziennie rano. Nie pogłaskała kota na powitanie dnia, nie otworzyła szeroko okien. Odeszła tak cicho jak żyła – we śnie. Na pogrzeb przyszli wszyscy. Kobiety wzdychały patrząc na chabrowe oczy mężczyzny, które zrobiły się stalowo zimne. Kiedy rzucali ziemię na trumnę, ścisnął dziecko mocno w piersiach. A potem przestał pracować na targu. Zatrudnił się tu, na cmentarzu, obok swojej ukochanej żony jako grabarz. Kiedy nie kopał grobów, siadał obok jej mogiły i nucił jej ukochane piosenki. Kiedyś śpiewali je razem. Greta nie pamiętała innego życia poza cmentarzem. Przychodziła tu zawsze z tatą i kiedy on kopał, ona spacerowała po tym smutnym i cichym ogrodzie ciał przysypanych ziemią. Lubiła to miejsce. Najbardziej podobały się jej smukłe anioły na starych grobach. Każdy z nich miał imię: był Aariel, Michał, Rafał, Kasjel i Gabriel. Na grobie małego dziecka stał Anael. Jego lubiła najbardziej. Był najmniejszy, ale jako jedyny uśmiechał się dziwnie przymróżając oko. Jakby śmiał się w tych wszystkich, którzy rozpaczają i przynoszą tu znicze. Jakby wiedział coś więcej...
Kiedy było zimno, zakładała im wszystkim szaliki na długie szyje. Czasami do marmurowych rąk wkładała kwiaty. Albo robiła im wianki.
Greta lubiła też pogrzeby. Tata zakładał wtedy fioletowo-czarny garnitur i białe rękawiczki. Razem
z pomocnikiem wkładali trumnę do dołu, a potem zasypywali ją ziemią. Potem układali przyniesione wiązanki, zapalali razem z żałobnikami znicze. I czekali, aż ceremonia się skończy, ludzie wypłaczą jeszcze kilkanaście łez i odejdą. Wtedy tata kończył robotę, a potem siadał obok nowego grobu
i zapalał fajkę. Kiedy podchodziła, łapał ją za rękę i ukradkowo zerkał w stronę grobu matki. Zawsze. A potem głaskał córkę po głowie i odchodził. A ona znów zostawała sama, więc szła do marmurowych aniołów.

Kiedyś przy wschodniej bramie natrafiła na stary grobowiec. Drzwi były zardzewiałe
i wystarczyło lekko pchnąć, żeby się otworzyły. Ludzie mówili, że ten piękny grobowiec zrobił zrozpaczony mąż dla swojej ukochanej żony. Za jej życia wcale o nią nie dbał, chodził do karczmy
i przepijał wszystko. A kiedy ona przychodziła i prosiła go, aby wrócił do domu, śmiał się jej głucho
w twarz. Więc umarła, a on wystawił jej grobowiec piękny jak zamek. Ludzie wiedzieli, że ma wyrzuty sumienia, że wini siebie za jej śmierć. Przychodził do tego martwego pałacu przez rok,
a potem strzelił w niego piorun i pochowali go obok smutnej żony. Ale ludzie pamiętali. Zawsze wspominali tę historię w Dzień Zaduszny i stawiali przed grobowcem znicze. Bardziej dla niej niż dla niego. Bardziej na pamiątkę tej smutnej historii. Bardziej z przyzwyczajenia.

Greta nie bała się wchodzić do środka. Kiedy padało, przynosiła tam swoje lalki i bawiła się w dom. Nie przeszkadzały jej dwie trumny, które stały pośrodku. Były idealne – jak stół w domu, który zawsze był zimny i pusty. Inne dzieci omijały cmentarz szerokim łukiem, ale dla niej był to idealny plac zabaw.
– Tyłek po śmierci nie rządzi – powtarzał tata do swojego pomocnika, kiedy ten się czegoś wystraszył. Gerda doszła więc do wniosku, że nie ma czego się lękać. A umarli byli przyjemniejsi niż żywi. Mniej krzykliwi i zasłuchani w czasie. Ceniła ich towarzystwo. Nie miała innego, bo jako córka grabarza mogła liczyć na chwilową przyjaźń tych, którym brakowało mocnych wrażeń. Zresztą dzieci mówiły, że śmierdzi trupem, chociaż Greta nie czuła od siebie niczego poza zapachem zniczy i kadzideł. Ale może dzieci miały bardziej wyostrzony węch...
Pewnego upalnego dnia, tuż pod wieczór, Greta jak zwykle towarzyszyła ojcu na cmentarzu. Jacyś źli ludzie zniszczyli figurę Michała. Połamali mu skrzydła i tata przygotował zaprawę, aby ją poprawić. Dłubał się w robocie aż do zmierzchu, a w tym czasie Greta bawiła się ze swoim cieniem
w chowanego między pomnikami. Ojciec myślał, że córka poszła już do domu. Był bardziej niż zwykle zamyślony, ponieważ zbliżała się kolejna rocznica śmierci ukochanej kobiety. Nie zauważył, że Greta została na cmentarzu. Jego ukochana córeczka była doroślejsza niż reszta rówieśników. Umiała zadbać o siebie, zrobić sobie śniadanie, kolację i położyć się spać bez niego. Umiała żyć
z ojcem, który był jak towarzysze z ogrodu śmierci – realny, ale jednak nieobecny. Tego wieczora ojciec po raz pierwszy nie zajrzał do pokoju córki. Może był zmęczony, a może wydawało mu się, że to zrobił. Przecież każdy jego dzień wyglądał tak samo. Tego wieczora Greta została sama na cmentarzu. Nie od razu to zauważyła. Nagle, zrobiło się ciemno i kiedy wróciła pod pomnik Michała, taty nie było. Westchnęła i poszła w stronę bramy, ale ojciec ją zamknął na noc.Tak, aby źli ludzie nie zniszczyli kolejnego anioła. Greta była sama, ale wcale się nie przestraszyła. Poszła na grób matki
i usiadła na kamiennej ławeczce. Na niebie pojawił się księżyc. Zaczęły śpiewać świerszcze. A łuna
z zapalonych tu i ówdzie zniczy tworzyła dziwną poświatę nad cmentarzem. Wyglądała jak aureola, którą nad głowami mieli święci.
Greta była zmęczona, więc położyła się na grobie matki i zasnęła. Ocknęła się, kiedy poczuła, że ktoś głaszcze ją po głowie i nuci stare piosenki. Otworzyła oczy i w półmroku zobaczyła twarz mamy. Nie znała jej, ale na grobie było zdjęcie jasnowłosej. Kobieta, która przy niej siedziała wyglądała tak samo.
– Mama? – zapytała drżącym z miłości i tęsknoty głosem.
– Córeczko, dlaczego cały czas tu tkwisz ze mną? – zapytała postać, która wyglądała jak jej matka.
– Cmentarz to taka sypialnia życia. Nie poznasz go, jeśli wciąż będziesz siedzieć przy łóżku. Idź
i obejrzyj inne pokoje. Wyjdź za drzwi tego domu, bo na wieczny sen masz jeszcze dużo czasu
– ciągnęła matka. Greta nie mogła wydusić z siebie żadnego głosu. Rzuciła się w objęcia matki
i zaczęła płakać.
– Ale ja nie mogę cię tu zostawić... – zaczęła dziewczyna.
– To tylko moja sypialnia – powiedziała mama. – Gdziekolwiek pójdziesz, będę Cię słyszeć.
Nad ranem ojciec obudził się zlany potem i przerażony. Od razu poszedł do córki. Kiedy zobaczył, że jej nie ma, wybiegł z domu tylko w koszuli i od razu pobiegł na cmentarz. Świtało i wszystko spowite było w bladoniebieskiej mgle. Ojciec zaczął wołać córkę z trudem powstrzymując łzy. Nie mógł jej stracić. Coś tknęło go i skręcił na grób ukochanej. Kiedy podszedł bliżej, zamarł z grozy. Na grobie ktoś leżał. Podszedł jeszcze krok.
– Tatusiu – szepnęła Greta, którą obudziły jego nerwowe kroki.
– Greta! – krzyknął i dopadł do niej. – Dziecko moje, ty żyjesz! – szepnął i zaczął ją całować.
– Ja żyję, to mama śpi – odpowiedziała. – Wreszcie to zauważyłeś. Mama mówiła, że dzisiaj się obudzisz.
– Mama? – zapytał wolno. Pokazała paluszkiem na zdjęcie na grobie i powiedziała pewnie:
– Była tu! Teraz pewnie znów śpi. Jest przecież tak wcześnie...

Tego dnia tata nie pracował. Poszedł z Gretą na plac zabaw koło kościoła, a potem na lody. Nigdy nie widziała, aby tata tak się śmiał jak właśnie tego dnia. Zresztą to nie był tylko jeden dzień. Oboje wreszcie zobaczyli, że nie można spędzić życia tylko w jednym pokoju – tylko przy łóżku.

strega63