Archiwum styczeń 2016, strona 56


sty 06 2016 Złość....nienawiść....
Komentarze (0)

Całe swoje życie starałam się podporządkować idei życia w zgodzie z sama sobą
oraz opartego na przyjaźni, pomocy drugiemu człowiekowi. Obojętne, czy była to
pewna osoba z najbliższych, z rodziny, ze znajomych, czy ktoś, kto potrzebował
natychmiastowej pomocy. Zawsze raniły mnie złość, nienawiść, upokorzenie,
oszustwo, zdrada, wulgarność. Chce żyć pełnią życia ( w pozytywnym mniemaniu)
, nie raniąc przy tym nikogo. Wiem, że to bardzo trudne, szczególnie w
dzisiejszych częściowo zepsutych czasach, ale mimo to próbuję, staram się. Nie
rozumiem dlaczego niektórzy nie dostrzegają dobroci, dlaczego źle odbierają
to, co się dla nich robi?! Udają, że nic ich nie złamie; nie dają sobie w ten
sposób pomóc, choć na nią liczą. Dlaczego ranią innych, dlaczego kieruje nimi
zazdrość, skąpstwo? Przecież nikt nie chce niszczyć swoich marzeń, swojego
życia, a w taki okrutny sposób ( czasami kierując się zemstą) niweczy
szczęście drugiej istoty. Czy zemsta jest dla niego słodka? A potem mówi się,
że los potrafi być wredny, że to on się na nas zemścił... Po co więc
prowokować, lepiej odrzucać od siebie i innych wszelkie urazy, niepokoje. Nie
czyn drugiemu, co Tobie niemiłe! Nauczmy się wybaczać oraz szanować tych,
którzy nam przebaczyli. Życie jest jedno , choćby dlatego nie warto marnować
bezcennego czasu na smutki, kłótnie, zdrady, intrygi. Jeśli już mamy przy
sobie kochana osobę, to róbmy wszystko aby nasz związek rozkwitał dla nas
obojgu. O miłość trzeba dbać i z dnia na dzień bardziej ją pielęgnować , a nie
uciekać się do szukania ciekawszych doznań. Jeśli coś robimy, nie róbmy tego
pochopnie, lecz liczmy się z konsekwencjami. Nauczmy się okazywać prawdziwe
uczucia, a nie tylko ich namiastki. Celem człowieka jest niesienie pomocy,
uszczęśliwianie innych, jeśli ten cel zostanie osiągnięty, to nasze życie
będzie obfitować w łaski, radość, spełnienie oraz uśmiech.

Byłoby o wiele lepiej na świecie,gdyby ludzie zdawali sobie sprawe,że istnieje początek i kres wszystkiego.Jesteśmy tylko oddechem wszechświata,maleńką chwila,która ledwie się zaczęła,a już się kończy...Czy komuś,kto taką maleńka chwile marnuje na zło i nienawiść,wydaje się,że dla jego aroganckiego istnienia nie ma żadnych granic?
strega63   
sty 06 2016 ŻYCZE WSZYSTKIM WIARY W LEPSZE JUTRO......
Komentarze (0)

Ranek. Mgła jak mleko.
Słońca nie widać, a już dawno wzejść miało.
Pustka. Nawet myśli zagłuszają wszystko wokół.
Tylko wróbel ćwierka, by oznajmić wszystkim, że to już czas.
Że czas na to, by wziąć się w garść i zacząć znów wszystko od nowa, tak jak dzień,
 dla którego słońce jeszcze nie wstało.

strega63   
sty 06 2016 Wszystko na opak!
Komentarze (0)

Być kobietą nie jest łatwo. Jest to sprawa bardzo odpowiedzialna i bardzo narzucona nam i na ogół ostateczna.A być mężczyzną to po prostu sprawa bez specjalnego wysiłku. Kobietą zostaje sie w sposób zdecydowany i barwny, niemal w minutę. Bo pewnego dnia pojawia się okres  i już po wątpliwościach. U facetów zaś proces stawania się mężczyzną rozkłada się w czasie i mogą coś jeszcze odkręcić. Proces utraty kobiecości też jest zadecydowany: nagle już nie są nam potrzebne podpaski i nie urodzimy już dziecka. A u faceta bywa tak, że są oni męscy niemal do setki - jak Sean Connery. A co ze śmiercią? U kobiet jest nieodwołalna, a pewnym mężczyznom udało się nawet zmartwychwstać. Kobieta może łatwo przebrać się za mężczyznę..a facet aby przebrać się za kobietę, musi włożyc wiele pracy i wysiłku. I na koniec to i tak da wątpliwe efekty. A przebranie się kobiety za kobietę? Masakra. Bowiem mężczyznom nie zaszkodzi żelazne prawo mody ( naśladownictwo). Gdy rozejrzymy się wokoło, zauważymy wszędzie stada identycznych mężczyzn: takie same garnitury, fraki, T-shirty, dżinsy, zegarki, komórki, wypasione fury i teczki, łyse głowy i tatuaże. I nikogo to nie dziwi. A kiedy dwie kobiety pojawiają się publicznie w takich samych  sukienkach, ile wzbudzają sensacji. Być kobietą? nie jest łatwo. Ale mogłoby to nie być wcale trudne, gdybyśmy zechciały wzbudzić w sobie trochę przekory. Czytamy takie same kolorowe czasopisma, gonimy za modą i ubieramy się w to co dyktują nam kreatorzy, jesli modny jest róż - to nawet nasz stół będzie różowy.A gdyby tak zamiast kolejnego Coelho przeczytać coś innego, zamiast butów w szpic założyć zaokrąglone noski.Zamiast psa rasy York wyjść z kundlem na spacer.Zamiast robić zakupy w hipermarkecie, zrobić w malutkim sklepiku. Dlaczego nie zrobić czegoś na przekór - na opak. Bądźmy orginalne i róbmy swoje, właśnie "Opak" dotyczy wszystkiego: ciuchów, wielu sytuacji zawodowych i towarzyskich, a także życiowych. Najgorzej kiedy brak jest nam samokrytycymu. A najlepiej wymyślmy same swój image i nie przejmujmy się co ludzie powiedzą.

 

strega63   
sty 06 2016 CZAPKA.............
Komentarze (0)

Włóż ją, bo się przeziębisz – codziennie to samo. To zdanie żyje w mojej głowie własnym życiem. Odbija się raz o jedną, to znowu o drugą półkulę mózgu - niczym wróbel, który wpadł do pokoju przez otwarte okno i odbija się od ściany do ściany, nie potrafiąc odnaleźć powrotnej drogi. Jak to możliwe, że kobieta, która mnie urodziła tak mnie traktuje. Przecież ona najlepiej powinna wiedzieć co lubię, a czego nienawidzę. Wie, że nie znoszę barszczu ukraińskiego, flaków i wątróbki. To potrafi uszanować, ale tego, że nie lubię nosić czapki już nie.

„Załóż czapkę, bo zimno.”, „Włóż ją, bo się przeziębisz.”, „Jak nie będziesz nosił czapki, będziesz miał problemy z zatokami, katar albo zapalenie ucha środkowego.” Słyszałem to setki razy w ciągu piętnastu lat życia. Odkąd pamiętam, nie lubiłem nosić żadnego nakrycia głowy. Będąc małym chłopcem podobno stwarzałem z tego powodu problemy. Zwykle nosiłem wiązane czapki, bo inne zdejmowałem. Dla utrudnienia wiązano je na supełki, a nie na kokardki. Trzeba było ciągle je naprawiać, bo nie dało się ich rozwiązywać. Właśnie z tego powodu zimą ograniczano moje wyjścia na dwór do niezbędnego minimum. Moja mama zawsze tego pilnowała i robi to po dziś dzień.

Od dłuższego czasu, dla świętego spokoju, zacząłem zakładać czapkę przy niej. Zmieniło to – jesienią, zimą i wiosną - wychodzenie na dwór w koszmar. Spokój mam tylko latem. Tak czy inaczej znudziły mnie już te wszystkie mądrości na temat mojego zdrowia. Mam piętnaście lat i wiem co jest dla mnie zdrowe, a co nie. Szkoda, że moja rodzicielka uważa zupełnie inaczej. Wychodzę z domu w czapce i idę w niej do pierwszego zakrętu. Nikt nie wie jak wtedy cierpię. Nie to, że nie lubię mojej czapki, ja jej wręcz nienawidzę. Kiedy jest na głowie miażdży mnie frustracja. Czuję się jak przypalana pod szkłem powiększającym mrówka albo jak zgniatany obcasem pająk. Zwijam się z bólu i słyszę trzaski w głowie jakby ktoś ściskał mi pętlą czaszkę. Głowa rozpalona. Twarz, skronie i kark mokre od potu. Czapka kuje w głowę niczym drut kolczasty albo korona cierniowa… W końcu, dochodzę za zakręt. Mogę bezpiecznie ją zdjąć i uwolnić głowę. Ciężko było, ale dałem radę. Znowu. To się musi skończyć.

Kolejny poranek. Znowu spacer do szkoły, a na dworze plucha.

- Mamo, idę do szkoły – poinformowałem ją, po czym, stojąc przed nią, demonstracyjnie naciągnąłem na głowę czapkę. Mama zajęta była prasowaniem. Nawet nie zerknęła na mnie.

Już sięgałem klamki, kiedy zawołała:

- Załóż ją porządnie, bo inaczej się przeziębisz. Chyba nie chcesz mieć problemów z zatokami albo, nie daj Boże, zapalenia ucha środkowego… Wiesz, prawidłowe nałożenie czapki ma bardzo istotny wpływ na zdrowie. Przez głowę ucieka… - wyszedłem, bo dłużej nie mogłem tego słuchać.

Na chwilę przestało padać. W mojej głowie trwała wojna. Na szczęście zbliżałem się do zakrętu, gdzie można było już bezpiecznie zdjąć czapkę. Ten teren był poza zasięgiem oczu mamy. Rok temu, nieświadomy, że rodzicielka mnie obserwuje, ściągnąłem nakrycie przed nim. Po powrocie ze szkoły musiałem wysłuchać kazania na temat konsekwencji zdrowotnych związanych z nienoszeniem czapki.

Obecnie brałem udział w wojnie. Byłem spocony. Nieznośne trzaski w głowie stawały się coraz bardziej dokuczliwe. W dodatku ściskała mi ją niewidzialna pętla – jakby druciana pętla. Do oczu spływał pot. Coś nieubłagalnie kuło mnie w głowę. Mógłbym powiedzieć, że mam darmową akupunkturę, lecz w tej chwili nie było mi do śmiechu. Ja cierpiałem. Czułem się tak jakby imadło zgniatało mi czaszkę. Z każdą chwilą głowa bolała bardziej. Niewiele brakowało, by oczy wypłynęły z oczodołów. Do zakrętu pozostało jeszcze jakieś dwieście metrów. Nie wiedzieć czemu tym razem frustracja miażdżyła z większą siłą niż do tej pory. Niechybnie próbowała mnie zabić. Na zmianę było mi zimno i gorąco. Zamknąłem oczy i nie byłem już w stanie ich otworzyć. Nie wytrzymałem. Sięgnąłem ręką do czapki. Chciałem ją zerwać. Dłużej i tak bym nie wytrzymał. Bez rezultatu. Ani drgnęła. Była niczym przyszyta. Kiedy za nią ciągnąłem, czułem ból wyrywanych włosów i rozdzieranej skóry. Jakby ktoś oblał mi głowę wrzątkiem. Puściłem, ale po chwili, będąc już w ekstazie, ciągnąłem z jeszcze większą siłą. Uklęknąłem i krzyczałem, usiłując ją zerwać z głowy. Udało się. Na twarz popłynęła fala ciepłej krwi. Ostatkiem sił przetarłem oczy i dojrzałem w ręku, poplamioną na czerwono, kremową czapkę - doczepiony był do niej mój skalp. Straciłem przytomność.

Dochodziła północ, kiedy się zerwałem. Byłem w swoim pokoju w łóżku. Przecierałem oczy, by przegonić koszmar. Głowa nie bolała. Odruchowo przejechałem po niej dłonią. Włosów nie było. Wyskoczyłem z łóżka wprost do łazienki. To, co zobaczyłem w lustrze nie daje mi spokoju po dziś dzień. Zakręciło mi się w głowie, lecz nie zemdlałem. Musiałem przytrzymać się umywalki. Niedowierzałem temu co widziałem:

- Co jest? – pomyślałem.

Dopiero po opłukaniu twarzy zimną wodą dotarło do mnie, że koszmarne marzenie senne przywołało moją młodość. Straszną. Nigdy o tym nie opowiadałem. Nawet towarzyszka życia o tym nie wie. Nikt. Tylko ja i nieżyjąca matka. Ojca nigdy nie poznałem.
- Co się stało, kochanie? – żona zaspana stanęła w drzwiach łazienki.
- Nic takiego. To tylko koszmar – powiedziałem. – Przynajmniej tak mi się wydaje – pomyślałem i dla pewności jeszcze raz przejechałem rękami po głowie.
Tomasz Galek


 

strega63   
sty 06 2016 SYNONIM ZŁA - STRZYGOŃ ...
Komentarze (0)

Potworne boleści przeżywałam, gdy dowiedziałam się, iż mój najukochańszy z mężczyzn, jedyny, który wykradł mi serce i napawał radością, Jan, został wydalony z mojego domostwa... Nie rozumiałam, dlaczego moi rodzice tak się go bali, tak nienawidzili i chcieli za wszelką cenę nas rozłączyć. Udało im się na początku, jednak czy zdawali sobie sprawę z faktu, że moja dusza potwornie cierpiała?...
Nie jestem pewna, dlaczego tak zrobili; mimo iż żyjemy w XIX wieku, moja rodzina nadal wierzyła w zabobony, demony i złe duchy, znane od ponad tysięcy lat na polskiej ziemi. Nie wiem, w czym im przeszkadzał mój chłopak... Jednak stało się; o godzinie dwudziestej drugiej, gdy ciemne niebo zasłoniło całe miasteczko, Jan odszedł, ostatni raz całując moje smutne od łez usta...
Strzygoń – tak go nazywali, ale co to w ogóle jest? Nie chciałam wiedzieć, nie interesowało mnie to aż nadto, mało tego – wyrzucałam z mojej głowy wszelkie złe myśli o moim ukochanym. Bo przecież, czymże im tak zaszkodził? Pomagał mi, kochał z całego serca, był w chwilach smutnych i radosnych, był przy mnie zawsze...
Nie chciałabym mówić o nim źle ale przez to co mi zrobił, do czego doprowadził i jak mnie zranił, opowiem historię, która na zawsze odmieniła moje życie. Straciłam rodzinę oraz ukochanego, który okazał się potworem, nadal mieszkającym w moim rozpalonym dla niego sercu...
Dochodziła godzina dwudziesta trzecia, gdy wszyscy z domowników – wraz ze mną – szykowali się do głębokiego snu. Lekki wiatr porywał liście z drzew, jednak temperatura powietrza nie była niska – było nad wyraz ciepło, w końcu rozpoczynało się lato.
Od paru tygodni, odkąd odszedł Jan, co wieczór za oknem, na jednej z gałęzi drzew widywałam sowę; była piękna w swym wyglądzie, uwielbiałam patrzeć na jej jasne oczy, które niebywale przypominały mi mojego ukochanego. Przez moment myślałam, że Jan popełnił samobójstwo, i teraz ujawnia mi się pod postacią ptaka, jednak nie chciałam tak myśleć, płakałam na samą myśl o tym.
Kilka dni po odejściu zdarzały się także dziwne rzeczy w moim domu; słudzy gwałtownie chorowali na gorączki, moja mama przeżyła wylew, a ojciec zginął w wypadku samochodowym... Legendy o tajemniczych nawiedzających unosiły się z ust przesądnych sąsiadów i znajomych, a ja – nie wierząc w te bzdury – sądziłam, że taka jest kolej rzeczy, co los nam przyniesie.
Pewnej zimnej nocy, gdy lekko przeziębiłam się wcześniejszego dnia, owa sowa, która przybywała co noc, wtargnęła do mojego pokoju, siedząc nieruchomo na szafie. Od razu przypomniałam sobie swój ulubiony wiersz Edgara Poe, jednak – czemu miałby to być diabeł?
Krukiem zapewne sowa nie była, jednak pewną cząstkę grozy w mojej duszy przeżywałam; tajemniczy strach ogarniał cały mój umysł, bojąc się aż nadto o swoje życie. A przecież to zwykła sowa, która wleciała przez otwarte okno...
Mówiąc do ptaka, ten zniknął jak duch we mgle, po czym – na jego miejscu – ujrzałam stojącego przed moim łożem Jana. Skóra jego blada niczym mgła, oczy nadal tak samo piękne, zielone, i ten głos, którym do mnie przemawiał...
Byłam najszczęśliwszą kobietą na ziemi, widząc znowu swojego wybranka serca. Byłam tak podekscytowana jego pieszczotami, zabawami, humorem i tym, że jest, iż zapomniałam, jak tutaj się znalazł.
Minęło kilka godzin, póki nie ukołysał mnie o snu. Obiecał, że zostanie przy mnie do rana, tak więc sądziłam, iż budząc się ujrzę go znowu u swojego boku, jak to bywało niegdyś... Myliłam się.
Wtem moja matka, kilka dni później, umarła, a służba odeszła; pozostałam sama jak palec z wielkim domostwem, a na pogrzebie rodzicielki – płacząc – po raz kolejny ujrzałam w dalekiej odległości Jana, uśmiechającego się do mnie. Mimo ponurej chwili, strasznej straty, nie myślałam o matce, tylko o nim...
Przypominając sobie to, serce się kraje, jednak cóż mam czynić? Mój mężczyzna powrócił do mnie, i zamieszkaliśmy razem. Nigdy więcej nie spotkałam sowy, jednak chcąc wiedzieć, jak to robił, zmieniał temat, ukrywając prawdę o sobie.
Minęło kilka miesięcy, odkąd zżyliśmy się niemal jak małżeństwo; wszystkie domowe obowiązki wykonywaliśmy razem, chodziliśmy na randki do kina, parków, na zabawy, do dyskotek, podróżowaliśmy, ciesząc się sobą nawzajem. Dopóki nie usłyszałam potwornej prawy z ust kochanka.
Pewnego wieczoru, siedząc razem przy kolacji, ujrzałam w kuchni matkę; przerażona odsunęłam się od stołu, i zupełnie tracąc mowę, jak sparaliżowana tylko dłonią pokazałam ducha Janowi. Ten, zupełnie nie poruszony, spojrzał na nią, po czym powrócił do posiłku. Matka zniknęła, rozpływając się we mgle, a ja nieco spokojniejsza, ale nadal przestraszona także powróciłam do kolacji. Natłok myśli nie potrafił spokojnie przemyśleć owego zdarzenia; duch, matka, co to znaczy? Dlaczego Jan tak obojętnie zareagował? Musiałam to z nim wyjaśnić.
Opowiedziałam mu, co sądzili o nim rodzice, jak go nazywali i o sytuacjach, jakie miały miejsce po jego odejściu. Jan stał się nieco zmieszany, jakby trochę przestraszony, jednak nie powiedział nic. Nadal wpatrzony był w swój pusty talerz.
Zadziwiło mnie jego zachowanie; po chwili usłyszałam, że jest to prawda – „Tak właśnie, jestem Strzygoniem skarbie.” Zamurowało mnie. Rzuciłam talerzem o ścianę, i odeszłam od stołu, biegnąc rozpłakana do sypialni.
Jak dziewczynka wylewałam emocje całą noc, myśląc o tym, że to właśnie przez niego straciłam całą swoją rodzinę. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia bez niego, ale musiałam zdać sobie sprawę, że to właśnie dzięki Janowi zostałam sama na świecie. Nie chciałam go stracić, ale nie mogłam się pogodzić z tym faktem. Musiał odejść z mojego życia...
Następnego dnia ujrzałam go po raz ostatni, gdy wyszedł smutny, cały blady z domu, i ruszył ku miastu. Od tej pory nie słyszałam jego głosu, nie czułam dotyku, jego bicia serca, jego uczuć. Odszedł, pozostawiając gorzką rozpacz po stracie wszystkiego, czego sam dokonał. Strzygoń, bo tym właśnie był, odbił się również na mnie – poroniłam, a kilka miesięcy później zachorowałam na zapalenie opon mózgowych...

Michał Jagiełło

strega63