Archiwum styczeń 2016, strona 17


sty 12 2016 Szczurołap z Hameln...
Komentarze (0)

Od wieków chętnie sięgamy po baśnie i podania ludowe. Czytamy je swoim dzieciom, wracamy do nich jako dorośli, traktując jak fascynującą fikcję literacką. Tymczasem wiele spośród kultowych legend może mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Tak jak opowieść o wydarzeniach, które miały mieć miejsce 26 czerwca 1284 roku w dolnosaksońskim mieście Hameln.

Legenda głosi, że spokój miasteczka zburzyła plaga szczurów. Wynajęty przez mieszkańców szczurołap obiecał zająć się nieproszonymi gośćmi, pod warunkiem jednak, że za usługę otrzyma sowitą zapłatę. Oczywiście nikt w Hameln nie zgłosił sprzeciwu, więc mężczyzna zabrał się do pracy. Wziął piszczałkę i zaczął na niej grać, a szczury z całego miasta wyszły mu na spotkanie. Szczurołap, nie przestając grać, wyruszył w kierunku rzeki znajdującej się za bramą Hameln i wszedł do wody. To samo uczyniły szczury, nieświadome tego, że idą na pewną śmierć. Kiedy wszystkie gryzonie się utopiły, mężczyzna wrócił do miasta po obiecaną zapłatę. Mieszkańcy, uwolnieni od problemu szczurów odmówili jednak wywiązania się z umowy. I wtedy zaczęło się najgorsze. Co prawda mężczyzna opuścił miasto, ale nie na dobre. Jakiś czas później, 26 czerwca, w dniu Jana i Pawła powrócił, by wcielić w życie plan zemsty. Dorośli mieszkańcy Hameln przebywali na mszy, podczas gdy dzieci czekały na powrót rodziców w domach. Szczurołap wyjął swoją piszczałkę i zaczął grać, a najmłodsi mieszkańcy miasta przybyli na dźwięk instrumentu, tak jak szczury. Mężczyzna wyprowadził dzieci poza bramy miasta, na wzgórze. Tam wszyscy, razem ze szczurołapem, rozpłynęli się w powietrzu. Po powrocie do domów rodzice odkryli, że dzieci zniknęły. Pomimo poszukiwań i posłańców wysyłanych do sąsiednich miejscowości nie udało się odnaleźć zaginionych. Pewnego dnia dwoje dzieci powróciło jednak do Hameln. Jedno z nich oślepło, drugie oniemiało, ale razem wskazali dorosłym, gdzie zniknęła grupa. Okazało się, że sto trzydzieści małych ofiar zginęło w jamie na wzgórzu.

Być może legenda jest metaforą zarazy, która zabiła dzieci z dolnosaksońskiego miasteczka. Szczurołap jest w tej wersji symbolem śmierci, która przyszła do Hameln. Spekuluje się, że wersja historii mówiąca o utopieniu się dzieci w rzece jest wspomnieniem jakiegoś katastrofalnego osuwiska, które miało miejsce w pobliżu miasta.

Ostatnia teoria mówi, że cała legenda to tylko zwykła historyjka, której morał mówi by płacić tym, którzy wykonują swoją pracę.

strega63   
sty 12 2016 Wolność w środku nocy... Adriana Xena...
Komentarze (0)

Idę drogą skąpaną w nocnym blasku.
Patrzę w niebo i widzę wspaniały granatowy jedwab
rozpostarty w górze, a na nim lśniące niczym diamenty gwiazdy.
Chłodny wiatr niesie mi ukojenie i zapach kwiatów, które budzą się
do życie dopiero gdy zapada zmrok.
Ruszam dalej. Serce bije mi w piersi szalonym rytmem.
Noc – ochrania nas przed dniem. Pozwala zapomnieć o troskach.
Słyszę szum wody znad jeziora. Czuję zapach wody skąpanej w srebrzystym blasku.
Zapominam o życiu, które dzieje się poza mną,
gdy pokonuje ostatnie bariery i wychodzę na polanę gdzie srebrne światło
igra sobie w trawie i polnych kwiatach.
Patrzę na wodę niewielkiego jeziora, w której odbija się
potężna tarcza srebrnego księżyca w pełni. A towarzyszą mu miliony
drobnych gwiazd, które opowiadają własne historie.
Podchodzę do lśniącej lustrzanej tafli i spoglądam w swoje odbicie.
Moja skóra przypomina alabaster, a czarne włosy, w których bawią się
świetlane refleksy wydają się zmieniać kolor na granat,
równy temu jedwabiu na niebie.

Przymykam oczy w kolorze letniego nieba i żałuję, że nie mają
koloru nieba w środku letniej nocy. Żałuję, że nie mogę
na zawsze pozostać wśród nocnej ciszy i nocnego piękna, które ukrywa się
przed bezlitosnym blaskiem dnia. Chcę zapomnieć, że dzień w ogóle istnieje.
Nie chcę słońca! Nie chcę dnia! Niech noc wiecznie trwa!
Otwieram powieki i widzę ciemny cień za moimi plecami, który przybiera męską sylwetkę.
Uśmiecham się radośnie. Złota klatka życia zostaje otwarta i
pozwala mi wyjść na wolność. Zaznać smaku miłości, której mi się odmawia za dnia.
Ale noc mi niczego nie odmawia. Jestem tu wolna niczym ptak, który
cicho śpiewa miłosne pieśni wśród drzew. I chcę tu pozostać.
Jeśli nie na zawsze to przynajmniej dopóki noc nie przegra ze słońcem.
Ale jutro noc znów się narodzi. I znów będę mogła uciec przed mym
więzieniem codzienności. Ucieknę od życia jakie narzuca mi dzień.
Nigdy nie zapomnę smaku wolności w środku nocy.

strega63   
sty 12 2016 Babcia śmierć... autor-Albert Jarus
Komentarze (0)

Idzie po­woli. Słychać skrzy­pienie sta­rych kości i płyt­ki, chro­powa­ty od­dech. Snu­je się jak cień po podwórzu. Z mro­ku wyłania się po­mar­szczo­na dłoń cała we krwi. Stróżka pur­pu­ry po­zos­ta­wiona na pia­chu wyz­nacza kieru­nek dro­gi. Cisza i wstrzy­many od­dech… Przechodzi obok. „Można znów łyknąć po­wiet­rze”- po­myślał co­fając się w głąb szo­py. Chciał trwać w bez­ruchu za­nim zro­bi się bez­pie­cznie, jed­nak przewrócił nogą ja­kiś przed­miot. Coś mok­re­go otarło się o je­go łydkę.
- Cho­lera - szepnął pod no­sem. Oczom je­go uka­zała się sta­ra, wysłużona siekiera. Trzo­nek miał spe­cyficzne żłobienia, niczym przys­to­sowa­ny do jed­nej tyl­ko dłoni. Wokół roz­taczała się ciem­na pla­ma. W półmro­ku można było tyl­ko przy­puszczać, że jest to początek wyz­naczo­nej ścieżki.
- Mar­cel! Chodź już! - odez­wał się głos zza og­rodze­nia, gdy tyl­ko skrzy­piąca pos­tać zam­knęła za sobą drzwi do­mu. Chłopak złapał szyb­ko piłkę i ruszył w kierun­ku dziury w płocie, którą naj­częściej dos­ta­wali się na podwórze.
- Co ty tam ty­le ro­biłeś?
- Daj spokój - szepnął, na­bierając po­wiet­rza. - Tam chy­ba ko­goś za­bili.
- Co ty ga­dasz?! Ta sta­rucha? Nie żar­tuj!
- Było tam pełno krwi.
- Gdzie? W szo­pie?
- Tak. I jej ręce… Całe wy­maza­ne…
- Spa­daj­my stąd.

Gdy tyl­ko za­padał zmrok po­ses­ja sta­ruszki zaczy­nała przy­pomi­nać mias­to duchów. Drze­wa pochy­lały się tak nis­ko, że zda­wało się, że płaczą nad ludzkim lo­sem. Roz­la­tujące się bu­dyn­ki nie były w sta­nie nak­reślić ob­ra­zu świet­ności, ja­ki nieg­dyś no­siły. Płot po­dupa­dał w roz­paczy, je­dynie gąszcz krzaków sta­rał się za­tuszo­wać próchno i zgni­liznę całego podwórza. W kątach stały zar­dze­wiałe maszy­ny, opląta­ne chwas­ta­mi, a mie­dzy ni­mi przechadzały się resztki oca­lałych z li­sich po­lowań kur. Jeśli ktoś przy­pat­ry­wał się dłużej po­siadłości, mógł za­kochać się w wiz­ji piękna ja­kie roz­taczała. Dwo­rek co praw­da był już w ruinie, ale nie je­den mias­to­wy wyłożyłby spo­re pieniądze, by zdo­być to cac­ko. Prob­le­mem jed­nak była star­sza pa­ni, która przepłaszała wszys­tkich zain­te­reso­wanych. Na do­miar złego, o ile w dzień wszys­tko wyglądało nor­malnie, o ty­le nocą zaczy­nały dziać się dziw­ne rzeczy.
Dom stał z da­la od za­budo­wań, je­dynym je­go sąsie­dztwem było sta­re bois­ko, na którym gry­wały dzieci. Każde sta­rało się skończyć za­bawę przed zmro­kiem, je­dynie młodzież i miej­sco­we pi­jaczki nic so­bie nie ro­bili z zacho­du słońca. Zdarzało się wielok­rotnie słyszeć dziw­ne głosy, og­ni­ki mi­gające na strychu czy in­ne z po­zoru nor­malne rzeczy, niena­tural­ne jed­nak dla ob­cych.

Następny dzień dla sta­ruszki wyglądał niemal tak sa­mo. Szósta ra­no. W koszy­ku przy bra­mie zos­ta­wione mle­ko i bułki. Często w wa­kac­je dzieciaki cho­wały się w krza­kach nieopo­dal fur­tki i cze­kały w sku­pieniu na „bab­cię śmierć”. Tym ra­zem też by­li. Szósta pięć. Wychodzi. Po­woli prze­suwa pa­tyko­wate no­gi. W oczach dzieciaków pot­worna sta­rucha, która wychodzi z ki­jem i ga­nia za piłki wrzu­cane do ra­batek. W oczach rodziców nie­szczęśli­wa scho­rowa­na ko­bieta. W swoich zaś ciągle zat­roska­na mat­ka… Szła da­lej. Włosy bez­wied­nie tar­gał wiatr. Sta­ra, kwiecis­ta su­kien­ka wyglądała jak wo­rek za­wie­szo­ny na skraw­kach ludzkiego cier­pienia. Wyk­rzy­wiona dłoń sięgnęła do koszy­ka.
- Jest. Przy­gotuj­cie się – odez­wał się je­den z chłopców. – Już!
W jed­nej chwi­li w kierun­ku sta­ruszki padł deszcz drob­nych ka­mieni. Nikt nie sta­rał się tra­fić w pos­tać, je­dynie dać znać o swo­jej niechęci i ciągłej go­towości do wal­ki.
- Ja wam dam gównia­rze! - Od­wróciła się na­pięcie w kierun­ku krzaków. Nig­dy nie chciała ro­bić z ni­mi porządku. Na swój dziw­ny sposób kochała dzieci, a te bar­dziej za­bor­cze po pros­tu ak­cepto­wała. Po nies­ku­tecznej groźbie od­wróciła się i szu­rając le­niwie no­gami wróciła do do­mu. Grup­ka chłopców za­dowo­lona z pod­bo­ju ruszyła w kierun­ku mias­teczka.
- Słysze­liście o Krzyśku - przer­wał śmiech je­den z dzieciaków.
- Ja­kim Krzyśku?
- Ten co kiedyś do nas przy­jechał grać w nogę. Stał na bram­ce. Ta­ki jak­by po wy­pad­ku… z ban­dażem na nad­gar­stku.
- Co ro­werem prze­jechał dwadzieścia ki­losów żeby u nas pog­rać?
- No ten sam.
- A co z nim?
- Po­noć dru­gi dzień go starzy szu­kają. I pały też.
- A co z nim? Uciekł?
- Nie wiem. Podsłuchałem jak rodzi­ce ga­dali, bo to ja­cyś zna­jomi by­li, to raczej nie wygląda to na ucie­czkę.
- Może się za­bił? Al­bo ja­kiś wy­padek…
Przez drogę stworzy­li kil­ka teorii za­ginięcia chłopa­ka. Jed­nak wie­czo­rem, kiedy spot­ka­li się z Mar­ce­lem his­to­ria zaczęła na­bierać no­wego ob­ra­zu.

Niebo zas­nuło się chmu­rami. Kaw­ki, które przy­siadły na drze­wach, zaczęły prze­raźli­wie skrzeczeć. Wiatr wzma­gał się co­raz sil­niej­szy, co chwi­la odsłaniając ko­nary drzew, spod których wyglądały czar­ne straszydła. By­li już pra­wie przed do­mem, jed­nak pył z dro­gi wbi­jał się w oczy, opóźniając mar­sz. „Jak nas złapie na­wet nie będę wie­dział gdzie mam uciekać”- po­myślał Ad­rian. Le­gen­da „bab­ci śmierć” krążyła od lat i jak to z le­gen­da­mi by­wa, z każdym po­kole­niem na­bierała mo­cy.
- Myślisz, że ona ma coś wspólne­go z je­go znik­nięciem? - szepnął z lękiem Ad­rian.
- Nie wiem, ale mu­simy to spraw­dzić. Po­dob­no zam­knęła dusze swoich dzieci w tym do­mu i więzi je…
- Ona miała dzieci? - przer­wał.
- Tak. Jed­no zmarło za­raz po na­rodzi­nach, mówi­li, że je za­biła, a z dru­gim to do tej po­ry nie wiado­mo co się stało.
- Ma­ma mówiła, że ona jakąś znachorką była?
- Wiesz, mie­szkam tu od urodze­nia i pa­miętam jak kiedyś prze­jez­dni py­tali o drogę do niej. Mały byłem, a od kil­ku lat to już ni­kogo nie było.
- Cieka­we co ona tam ro­biła? Pew­nie rzu­cała uro­ki i cza­rowała.
- Chy­ba bar­dziej leczyła. Kiedyś ja­kaś bab­ka mówiła, że ona roz­ma­wia ze zmarłymi. A odkąd por­wała czyjąś duszę, zaczęli ją tak na­zywać.
- Por­wała czyjąś duszę? - powtórzył z niedo­wie­rza­niem.
- Nie wiem, tak mówi­li. Ktoś po wi­zycie u niej po­dob­no stra­cił ro­zum. Sam nie wiem w co wie­rzyć.
Po­woli zbliżali się do do­mu. Dziura w płocie dziś wy­dawała się jak­by mniej­sza. Obaj chłop­cy prze­cisnęli się przez og­rodze­nie i zaczęli zbliżać się do do­mu. Wol­no przeszli obok sta­rej szo­py. Żaden nie chciał ry­zyko­wać wejścia do niej i tra­fienia na coś, co będzie roz­wiąza­niem całej za­gad­ki.
Przy­kucnęli tuż przy ok­nie.
- Ej uważaj trochę – odez­wał się Mar­cel.
- No co, pot­knąłem się o… - schy­lił się by pod­nieść przed­miot - …but?
- Ja­ki but?
- Tram­pek. Co on tu ro­bi?
- Nie wiem, ale wygląda to trochę niepo­kojąco.


Chłop­cy wychy­lili się de­likat­nie, by spraw­dzić co dzieje się w do­mu. Światło było przytłumione i nie wszys­tko było wy­raźne, jed­nak kuchnia nie wyglądała ja­koś szo­kująco. Półki, szaf­ki, ja­kieś naczy­nia na bla­cie - nic szczególne­go. Przy­pat­ry­wali się długo, szu­kając ja­kiegoś śla­du, który mógłby dop­ro­wadzić do Krzyśka. Właści­wie nie wie­dzieli dlacze­go wyb­ra­li ta­ki trop. Świado­mość, że nikt na­wet nie po­myśli o tym, że „bab­cia śmierć” może jeszcze up­ra­wiać swo­je cza­ry, da­wały szansę na do­kona­nie cze­goś wiel­kiego. Kto ni­by miał po­dej­rze­wać przeszło osiem­dziesięciolet­nią sta­ruszkę o por­wa­nie czy mor­der­stwo.
- Mu­simy tam wejść. Spraw­dzić wszys­tko - odez­wał się Mar­cel.
- Nie żar­tuj. A jak ona cze­ka na nas. To cza­row­ni­ca, na pew­no się nas spodziewa.
- Nie ga­daj ty­le tyl­ko choć.
Chłop­cy przy­mie­rza­li się już do drzwi.
- Widziałeś! - załama­nym głosem po­wie­dział Ad­rian.
- Co widziałem?
- Tam na górze… Na strychu ktoś stał.
- Zda­wało ci się – od­rzekł Mar­cel spoglądając w górę.
- Na pew­no nie. Tam ktoś jest i na pew­no nie jest to ta bab­ka. Ja stąd spa­dam.
- Pocze­kaj, nie bądź cy­kor.
- Ja tu tyl­ko na wa­kac­je przy­jechałem i chce cało wrócić do do­mu. Sor­ry Mar­cel, ale jak chcesz pro­wadzić te swo­je śledztwo to be­ze mnie.
- Daj spokój sta­ry, prze­cież nie masz 15 lat.
- Tak, mam rap­tem 16 i wca­le nie oz­nacza to, że jes­tem od­ważny.
De­batę szyb­ko przer­wał ruch w kuchni.
- Cho­waj się - po­wie­dział Mar­cel ciągnąc za bluzkę ko­legę.
Do kuchni weszła sta­ruszka. W rękach miała miskę pełną ja­kiś flaków, czy mięsa. Dłonie na­wet nie drgnęły pod ciężarem naczy­nia.
- Dob­ra, to zaczy­na być dziw­ne - szepnął Ad­rian. – Jak chcesz zos­ta­waj, ale dla mnie za­bawa się skończyła.
- Ad­rian, weź przes­tań.
- Słuchaj sta­ry, nie będę się z tobą li­cyto­wał…
Słowa zas­tygły mu w gar­dle, gdy usłyszał stuk­nięcie szy­by na górze. Tym ra­zem pos­tać młode­go chłopa­ka zo­baczył też Mar­cel.
- Mu­simy o tym ko­muś po­wie­dzieć - odez­wał się lek­ko przes­traszo­ny.
W ok­nie na ułamek se­kun­dy po­jawiła się pos­tać młode­go, wychudzo­nego chłopa­ka. By­li niemal pew­ni, że może to być Krzy­siek lub coś na je­go kształt i po­dobieństwo. W głowie wy­ryła się bla­da twarz z za­pad­nięty­mi po­liczka­mi. Właści­wie trud­no było oce­nić czy żyje czy już nie.
- Co ro­bimy?
- Spa­damy do do­mu. Po­wiemy o wszys­tkim sta­rym i niech oni myślą co da­lej.
Mieli już iść, gdy nag­le zas­krzy­piały drzwi sionek.
- Szyb­ko cho­waj się.


Po chwi­li ot­worzyły się drzwi wejściowe. Sta­ruszka wyszła na próg, roz­glądając się uważnie dookoła. W ciszy stała kil­ka mi­nut, w końcu jed­nak nad­jechał ja­kiś sa­mochód. Wy­siadł z niego star­szy mężczyz­na pod kra­watem i prężnym kro­kiem ruszył w kierun­ku do­mu.
- Mam dla ciebie młode mięsko - odez­wał się sta­ruszka i zap­ro­siła mężczyznę do środ­ka.
Chłop­cy wy­korzys­tując chwilę spo­koju, biegiem ruszy­li w kierun­ku bra­my. Po ta­kich słowach by­li pew­ni, że dzieje się tu coś złego. Ko­nie­cznym było po­wiado­mić nie tyl­ko rodziców, ale też po­licję.

Tym­cza­sem w do­mu sta­ruszka wsta­wiła już pa­tel­nię na gaz i szy­kowała dla gościa pyszną ko­lac­je.
- Jak się czu­jesz ma­mo? - odez­wał się ciepły, męski głos.
- Jak to w tym wieku. Wszys­tko mnie bo­li, a te­raz po tym za­bija­niu to już całkiem.
- Nie mów tyl­ko, że ni­kogo nie pop­ro­siłaś o po­moc.
- Nie po­wiem - uśmie­chnęła się uroczo.
- Ma­mo prze­cież wiesz, że tak nie można. Zamęczysz się.
- Przy­jeżdżasz tak rzad­ko… - wes­tchnęła. - Chciałam przy­goto­wać coś lep­sze­go, ale już nie te la­ta.
Tłuszcz na pa­tel­ni zaczął skwier­czeć. Mężczyz­na pod­szedł i położył na niej dwa ka­wałki mięsa. Za­pach szyb­ko roz­niósł się po do­mu.
- Tak soczyście i pięknie pachnie tyl­ko świeżut­kie mięso – odez­wał się mężczyz­na nachy­lając się nad smażoną por­cją. - U mnie nie ma na to szan­sy, wiesz… Co to?- przer­wał słysząc ja­kiś stu­kot.
- To pew­nie ko­ty, ciągle łażą mi po strychu.
- Masz ko­ty? Prze­cież ich nie lu­biłaś.
- To ja­kieś przybłędy. W tym wieku i ta­kie to­warzys­two jest miłe.
- Pew­nie masz rację.
Stu­kot znów się powtórzył. Po chwi­li w drzwiach kuchni stanął chłopak.
- Przep­raszam… - odez­wał się cichym, łam­li­wym głosem.
- Skąd się tu wziąłeś? - spy­tał mężczyz­na.
Wi­dok wychudzo­nego i po­sinia­czo­nego chłop­ca wpra­wił w osłupienie rodzinę.
- Choć zro­bię ci her­ba­ty – po­wie­działa ciepłym głosem sta­ruszka. Od­sunęła mu krzesło i ges­tem ty­powym dla kochających babć, zap­ro­siła chłop­ca do stołu. W ciszy us­mażyli mięso i po­dali przy­byszo­wi. Nie py­tali już o nic. Pat­rzy­li tyl­ko jak drżące dłonie, pod­noszą ko­lej­ne ka­wałki kur­cza­ka. Jadł jak wygłod­niały wilk, nie pat­rzył na ni­kogo. Tak bar­dzo się za­gubił, że nic nie ro­biło mu różni­cy. Naj­ważniej­szy był ten je­den ułamek se­kun­dy, w którym je­go żołądek czuł, że znów może fun­kcjo­nować. Kil­ka mi­nut trwało nim chłopak się ot­rząsnął i spo­koj­nie od­sunął ta­lerz.
- Dob­rze, a te­raz po­wiedz skąd się tu wziąłeś? - sta­now­czo za­pytał mężczyz­na.
- Przep­raszam… Byłem bar­dzo głod­ny…
- Twoi rodzi­ce wiedzą, że cię nie ma? - zmar­twionym głosem szepnęła sta­ruszka.
- Po­woli. Zacznij jeszcze raz… Od początku.
- Na­zywam się Krzy­siek. Uciekłem z do­mu… - wzrok wbił w podłogę, jak­by bał się wy­powie­dzieć ko­lej­ne słowa. Wie­dział, że wszys­tko się już wy­dało, że cze­ka go powrót do do­mu i ko­lej­na przep­ra­wa. – Proszę mnie nie wyrzu­cać.
- Nikt nie będzie cię wyrzu­cał. Co się stało? Po­mału... Nikt cię nie skrzyw­dzi - kon­ty­nuował mężczyz­na.
- Bo ja… Nie wie­działem, gdzie mam pójść, a to było miej­sce… Kiedyś grałem tu w piłkę i chłop­cy mówi­li, że krąży tu ja­kaś le­gen­da… To tak jak z cmen­tarzem… Nikt nocą nie pójdzie, bo każdy się boi. Dla­tego jak uciekłem, po­myślałem, że tu­taj nikt mnie nie będzie szu­kał. Nie miałem pieniędzy, nie zab­rałem żad­nych rzeczy. Wy­biegłem, tak jak stałem.
- Co się ta­kiego stało?
- Te­go dnia znów wrócił wy­pity… Mój oj­ciec… Mat­ka zaw­sze cicho spełniała je­go po­lece­nia… Często krzyczał i wy­zywał, ale jej nie bił. Ja za to dos­ta­wałem przy każdej okaz­ji. W ten nie­szczęsny dzień znów poszło o jakąś pier­dołę, nie wyt­rzy­małem i od­dałem mu. Nies­te­ty nie był na ty­le pi­jany żeby paść. Od­chy­lił tyl­ko głowę… Widziałem je­go spoj­rze­nie… Na­wet się nie za­wahał. Po­wie­dział tyl­ko „ty gównia­rzu” i za­ciśniętą pięść skiero­wał w moją skroń. Od­biłem się od ściany. Za­nim zdążyłem wy­biec dos­tałem jeszcze kop­niaka w brzuch. Pew­nie gdy­by nie mat­ka ska­towałby mnie… Weszła i krzyknęła… W tym cza­sie zdążyłem zwlec się na próg, i tak po­woli… - łzy już za­cisnęły mu gardło. Nie bał się już, chciał jak naj­szyb­ciej zrzu­cić ten ciężar. Z bólem przełykał ślinę i ciągnął da­lej. - …wyszedłem z do­mu tak jak stałem. Nie wróciłem na noc, ale chy­ba na­wet nie zauważyli, że zniknąłem. Z tru­dem tu doszedłem… To ty­le ki­lometrów, a nie chciałem uk­ry­wać się w mo­jej wios­ce… tam wszys­cy się znają - mówił już co­raz wol­niej. Na początku ocierał mok­re oczy ręka­wem, później już przes­tał. Łzy jak krop­le deszczu roz­bryz­gi­wały się o blat stołu. Sta­ruszka wstała i po­deszła do ko­mody. Ot­worzyła szafkę i wy­ciągnęła z niej pu­dełko pełne plas­trów, ban­daży i maści. Chwilę stała wpat­rzo­na w po­jem­nik. Oczy zeszkliły się bar­dziej niż przy kro­jeniu ce­buli. Dłonie oparła o blat… drżały nies­po­koj­nie. W głowie powrócił ob­raz jej nieżyjącej córeczki. Była pew­na, że po­godziła się z lo­sem, jed­nak słuchając his­to­rii Krzy­sia wszys­tko wróciło. Wrócił ból i niemoc, które to­warzyszyły przez ty­le lat… Chciała je ochro­nić, chciała ra­tować, a wszys­cy wy­dali na nią wy­rok. Nie chciała by ktoś znał prawdę, bo ni­by po co. Ta­ka tra­gedia… Po twarzy pełnej bruzd spłynęły łzy. Szyb­ko je wtarła i wróciła do stołu.
- Daj rękę – po­wie­działa do chłop­ca. Bez na­mysłu wy­ciągną dłoń. Była cała po­sinia­czo­na i pełna zas­chłej krwi.
- Dzięku­je pa­ni. Wiem, że nie mogę pro­sić o ta­kie rzeczy, ale chciałbym tu zos­tać. Rodziców na pew­no nie ob­chodzi to, co ze mną się dzieje…
- Wiesz, że nie możemy te­go tak zos­ta­wić. Mu­sisz wra­cać do do­mu – po­wie­dział mężczyz­na, chwy­tając za ra­mię chłopa­ka.
- Proszę… Będę po­magał… Mogę sie­dzieć na strychu cały czas…
- Krzy­siek…
- Wiem…
- Ro­zumiem, że nie chcesz wra­cać, ale możesz liczyć na moją po­moc. Możesz mi wie­rzyć, że nie zos­ta­wię cię z tym sam. Po­radzi­my so­bie…- mówił ciepło. - A co się stało z twoim bu­tem? - uśmie­chnął się mężczyz­na, spoglądając na bosą stopę chłopa­ka.
- Prze­mokły mi i chciałem je wy­suszyć na ok­nie, ale je­den spadł…
- Dob­rze – wtrąciła się sta­ruszka - te­raz zdej­mij koszulkę, nas­ma­ruje­my ci te si­niaki.
Sie­dzieli jeszcze chwilę po­rusze­ni całą sy­tuacją, gdy przez ok­no wbiło się czer­wo­no-niebies­kie światło.
- Po­lic­ja przy­jechała…

strega63   
sty 12 2016 Markiz de Sade...
Komentarze (0)

WYCHOWAWCZE BŁĘDY
Markiz de Sade pochodził ze znanej i szanowanej rodziny. Jego ojciec Jean Baptiste, był ambasadorem Francji na dworze w Petersburgu. Poślubił Marię Eleonorę Maille de Carman, z tego związku w 1740 roku przyszedł na świat Markiz de Sade. W wieku 4 lat mały de Sade dotkliwie pobił starszego od siebie księcia de Conde. Za karę został odesłany do babki. Babcia zapatrzona we wnuka, nie szczędziła starań, by miał on wszystko, czego zapragnie. Wszystkie pokojówki były do dyspozycji małego markiza, spełniały wszystkie jego kaprysy. Właśnie to ukształtowało w Markizie de Sade przekonanie, że wszystkie kobiety są stworzone do tego by spełniać jego zachcianki.


KU DOJRZAŁOSCI
W 1750 roku dziesięcioletni chłopiec wstępuje do jezuickiego kolegium Ludwika Wielkiego w Paryżu. Jego guwernantem zostaje ksiądz Amblet, który z wielkim zapałem wpaja swojemu wychowankowi zasady moralno - etyczne. Jednakże Markiz de Sado posiadał duży temperament i buntowniczy charakter, to też nauki księdza osiągnęły odwrotny skutek - wszystkie zasady etyczno - moralne budziły w nim głęboką odrazę i pogardę. Jako czternastolatek rozumie wszystkie te zasady jako "nierozumne więzy krępujące myśl ludzką". Następnie Markiz przebywa w Wersalu w szkole oficerskiej przy pułku gwardii królewskiej. Stamtąd trafia na front wojny siedmioletniej. W czasie wojaczki zasłynął z nadmiernego fetowania sukcesów wojennych. Na cześć jednego ze zwycięstw próbował wystrzelić sztuczne ognie, co o mały włos nie zakończyło się spaleniem niewielkiego miasteczka. Mimo to pobyt w armii zaowocował awansem na kapitana kawalerii.


OBYCZAJE...CZASY...
Po powrocie z wojny rodzina dostrzegła w Donatienu ogromne zmiany, min. Stał się zatwardziałym ateistą. Okres po wojnie upłynął Markizowi pod znakiem burzliwych romansów . Miały one miejsce w epoce libertynizmu, charakteryzującej się ogromną swobodą obyczajową. Mężczyźni interesowali się tylko dodaniem na listę swoich kochanek kolejnych nazwisk, a kobiety uwiedzeniem mężczyzn cieszących się największym powodzeniem wśród dam z wyższych sfer. Można powiedzieć, że liczyły się tylko dwie zasady: dla mężczyzn - posiąść, a dla kobiet - uwieść. W epoce libertynizmu kwitło życie towarzyskie nacechowane swobodą obyczajową i pikantnymi wydarzeniami. Instytucja małżeństwa upadała, gdyż najważniejsze były doznania cielesne. Właśnie w takich realiach kształtowała się osobowość Markiza de Sado. Markiz dość szybko wszedł w paryskie salony, był znany jako hazardzista i częsty bywalec domów publicznych. Jego czyny musiały być naprawdę skandaliczne, skoro zdołał się wybić w libertyńskim Paryżu.
Ojciec zaniepokojony ekscesami syna skłania go do małżeństwa z Renatą Pelagią de Montreuil, licząc na stabilizację Donatiego. Markiz jednak wynajmuje mieszkania, w którym często goszczą tancerki i prostytutki. Pół roku po ślubie teściowa, która miała dość słuchania o wyczynach zięcia, doprowadza do aresztowania markiza. Kilkudniowe więzienie miało ostudzić zapędy de Sade'a, przyniosło jednak skutek przeciwny. Wypuszczony na wolność ze zdwojoną energią organizuje orgie głośne na cały Paryż. Całe paryskie społeczeństwo ze zgrozą komentowało te spotkania. A szczególnie pogłoski jakoby dziewczyny zwabione do domu Markiza przechodziły tortury cielesne. De Sade twierdził, iż ból zadawany partnerowi w trakcie aktu miłosnego ma być pokutą za grzechy. Takie postawienie sprawy spotkało się z natychmiastowym odzewem Kościoła, który potępił i uznał go za głównego wroga Kościoła, a tym samym państwa.


UCIECZKA PRZED WIĘZIENIEM
Jego styl życia sprawiał, że był częstym gościem w więzieniach. Nie był mile widziany w Paryżu, na mocy wyroku sądowego miał zakaz pobytu w stolicy. Dużo podróżował i miał już dwójkę dzieci. Miarka się przebrał, gdy wziął udział w orgii, podczas której zmarło kilku uczestników. Markiz został skazany na śmierć, a przed wyrokiem uchroniła go ucieczka. Rozpoczął życie w ukryciu pod nazwiskiem de Mazan. Był jednak zbyt znany i ponownie trafił do więzienia. Małżonka próbowała go ratować , jednak markiz sam sobie poradził uciekając przez okienko w latrynie. Jako człowiek oskarżony o wynaturzenia mógł zawsze liczyć na pomoc : pobłażliwej żony i służby. Jedynie teściowa była problemem gdyż, za punkt honoru przyjęła sobie doprowadzenie markiza przed sąd. Właśnie jej de Sade zawdzięcza ciągłe życie w strachu, najścia policji i brawurowe ucieczki. Miał także ogromne szczęście: Pewnego dnia do jego gabinetu wdarł się pan Trillet, pragnąc zemsty za uwiedzenie córki. Przycisnął markizowi do skroni pistolet i nacisnął spust, jednak broń nie wypaliła. Wkrótce potem fortuna odwróciła się od Donatiego, został aresztowany i osadzony w twierdzy Vincennes. Dzięki staraniom żony karę śmierci zamieniono mu na grzywnę! Uniewinnienie nie oznaczało wolności i kolejne 12 lat spędził za kratkami. Zgodnie z decyzją Ludwika XVI miał spędzić resztę życia w Bastylii.


SCHYŁEK ZYCIA
W 1789 roku zostaje przewieziony z Bastylii do więzienia w Charenton. Wolność uzyskał w 1890 roku i to podwójną, gdyż żona zażądała separacji.
Zmarł 2 grudnia 1814, ale do końca zachował dobrą kondycję fizyczną . Został pochowany na cmentarzu przy Charenton.

strega63   
sty 12 2016 Godzina wilka... Godzina, w której bezsennych...
Komentarze (0)

znów się zakradła noc nieuchronna krokiem bezgłośnym,
już mnie owinął lepkim kokonem półsen nieznośny,

w upiornym świetle szmer rozmów płynie, wódki opary,
i nie wiem nawet, czy to sny tylko, czy już koszmary,

blat mahoniowy, na nim oparte splecione dłonie,
i patrzą na nie pąsowe róże wzrokiem Gorgony,

a zakazane usta w półmroku śmieją się do mnie,
i szukam oczu, których nie mogę sobie przypomnieć,

w świec migotaniu zajaśniał hostii krążek perłowy,
aż strach, czy zdążę przed świętokradztwem uchylić głowę,

i młoty w skroniach. i ciasna obręcz uciska szyję.
błysk! mokre czoło. pot ziębi ciało. świt. żyję...żyję?

 

 

Godzina wilka to czas przed świtem, między 3 a 5 nad ranem, ostatnie godziny nocy, zaraz przed powrotem światła. Według ludowych wierzeń to najtrudniejsza część doby, czas, w którym rodzi się najwięcej dzieci i najwięcej ludzi umiera, śpiący mają najgorsze koszmary, a cierpiących na bezsenność ogarnia największy lęk.Wtedy w organizmie nasilają się wszelkie negatywne zjawiska, między innymi: bóle i kryzysy chorób. Czuwających przy ognisku zaś w tym czasie właśnie mógł zmorzyć sen, czyniąc z nich łatwe ofiary wilków. Według nauki natomiast jest to okres najmniejszej aktywności organizmu, kiedy obniża się temperatura ciała, ciśnienie krwi i przemiana materii.

strega63