Babcia śmierć... autor-Albert Jarus
Komentarze: 0
Idzie powoli. Słychać skrzypienie starych kości i płytki, chropowaty oddech. Snuje się jak cień po podwórzu. Z mroku wyłania się pomarszczona dłoń cała we krwi. Stróżka purpury pozostawiona na piachu wyznacza kierunek drogi. Cisza i wstrzymany oddech… Przechodzi obok. „Można znów łyknąć powietrze”- pomyślał cofając się w głąb szopy. Chciał trwać w bezruchu zanim zrobi się bezpiecznie, jednak przewrócił nogą jakiś przedmiot. Coś mokrego otarło się o jego łydkę.
- Cholera - szepnął pod nosem. Oczom jego ukazała się stara, wysłużona siekiera. Trzonek miał specyficzne żłobienia, niczym przystosowany do jednej tylko dłoni. Wokół roztaczała się ciemna plama. W półmroku można było tylko przypuszczać, że jest to początek wyznaczonej ścieżki.
- Marcel! Chodź już! - odezwał się głos zza ogrodzenia, gdy tylko skrzypiąca postać zamknęła za sobą drzwi domu. Chłopak złapał szybko piłkę i ruszył w kierunku dziury w płocie, którą najczęściej dostawali się na podwórze.
- Co ty tam tyle robiłeś?
- Daj spokój - szepnął, nabierając powietrza. - Tam chyba kogoś zabili.
- Co ty gadasz?! Ta starucha? Nie żartuj!
- Było tam pełno krwi.
- Gdzie? W szopie?
- Tak. I jej ręce… Całe wymazane…
- Spadajmy stąd.
Gdy tylko zapadał zmrok posesja staruszki zaczynała przypominać miasto duchów. Drzewa pochylały się tak nisko, że zdawało się, że płaczą nad ludzkim losem. Rozlatujące się budynki nie były w stanie nakreślić obrazu świetności, jaki niegdyś nosiły. Płot podupadał w rozpaczy, jedynie gąszcz krzaków starał się zatuszować próchno i zgniliznę całego podwórza. W kątach stały zardzewiałe maszyny, oplątane chwastami, a miedzy nimi przechadzały się resztki ocalałych z lisich polowań kur. Jeśli ktoś przypatrywał się dłużej posiadłości, mógł zakochać się w wizji piękna jakie roztaczała. Dworek co prawda był już w ruinie, ale nie jeden miastowy wyłożyłby spore pieniądze, by zdobyć to cacko. Problemem jednak była starsza pani, która przepłaszała wszystkich zainteresowanych. Na domiar złego, o ile w dzień wszystko wyglądało normalnie, o tyle nocą zaczynały dziać się dziwne rzeczy.
Dom stał z dala od zabudowań, jedynym jego sąsiedztwem było stare boisko, na którym grywały dzieci. Każde starało się skończyć zabawę przed zmrokiem, jedynie młodzież i miejscowe pijaczki nic sobie nie robili z zachodu słońca. Zdarzało się wielokrotnie słyszeć dziwne głosy, ogniki migające na strychu czy inne z pozoru normalne rzeczy, nienaturalne jednak dla obcych.
Następny dzień dla staruszki wyglądał niemal tak samo. Szósta rano. W koszyku przy bramie zostawione mleko i bułki. Często w wakacje dzieciaki chowały się w krzakach nieopodal furtki i czekały w skupieniu na „babcię śmierć”. Tym razem też byli. Szósta pięć. Wychodzi. Powoli przesuwa patykowate nogi. W oczach dzieciaków potworna starucha, która wychodzi z kijem i gania za piłki wrzucane do rabatek. W oczach rodziców nieszczęśliwa schorowana kobieta. W swoich zaś ciągle zatroskana matka… Szła dalej. Włosy bezwiednie targał wiatr. Stara, kwiecista sukienka wyglądała jak worek zawieszony na skrawkach ludzkiego cierpienia. Wykrzywiona dłoń sięgnęła do koszyka.
- Jest. Przygotujcie się – odezwał się jeden z chłopców. – Już!
W jednej chwili w kierunku staruszki padł deszcz drobnych kamieni. Nikt nie starał się trafić w postać, jedynie dać znać o swojej niechęci i ciągłej gotowości do walki.
- Ja wam dam gówniarze! - Odwróciła się napięcie w kierunku krzaków. Nigdy nie chciała robić z nimi porządku. Na swój dziwny sposób kochała dzieci, a te bardziej zaborcze po prostu akceptowała. Po nieskutecznej groźbie odwróciła się i szurając leniwie nogami wróciła do domu. Grupka chłopców zadowolona z podboju ruszyła w kierunku miasteczka.
- Słyszeliście o Krzyśku - przerwał śmiech jeden z dzieciaków.
- Jakim Krzyśku?
- Ten co kiedyś do nas przyjechał grać w nogę. Stał na bramce. Taki jakby po wypadku… z bandażem na nadgarstku.
- Co rowerem przejechał dwadzieścia kilosów żeby u nas pograć?
- No ten sam.
- A co z nim?
- Ponoć drugi dzień go starzy szukają. I pały też.
- A co z nim? Uciekł?
- Nie wiem. Podsłuchałem jak rodzice gadali, bo to jacyś znajomi byli, to raczej nie wygląda to na ucieczkę.
- Może się zabił? Albo jakiś wypadek…
Przez drogę stworzyli kilka teorii zaginięcia chłopaka. Jednak wieczorem, kiedy spotkali się z Marcelem historia zaczęła nabierać nowego obrazu.
Niebo zasnuło się chmurami. Kawki, które przysiadły na drzewach, zaczęły przeraźliwie skrzeczeć. Wiatr wzmagał się coraz silniejszy, co chwila odsłaniając konary drzew, spod których wyglądały czarne straszydła. Byli już prawie przed domem, jednak pył z drogi wbijał się w oczy, opóźniając marsz. „Jak nas złapie nawet nie będę wiedział gdzie mam uciekać”- pomyślał Adrian. Legenda „babci śmierć” krążyła od lat i jak to z legendami bywa, z każdym pokoleniem nabierała mocy.
- Myślisz, że ona ma coś wspólnego z jego zniknięciem? - szepnął z lękiem Adrian.
- Nie wiem, ale musimy to sprawdzić. Podobno zamknęła dusze swoich dzieci w tym domu i więzi je…
- Ona miała dzieci? - przerwał.
- Tak. Jedno zmarło zaraz po narodzinach, mówili, że je zabiła, a z drugim to do tej pory nie wiadomo co się stało.
- Mama mówiła, że ona jakąś znachorką była?
- Wiesz, mieszkam tu od urodzenia i pamiętam jak kiedyś przejezdni pytali o drogę do niej. Mały byłem, a od kilku lat to już nikogo nie było.
- Ciekawe co ona tam robiła? Pewnie rzucała uroki i czarowała.
- Chyba bardziej leczyła. Kiedyś jakaś babka mówiła, że ona rozmawia ze zmarłymi. A odkąd porwała czyjąś duszę, zaczęli ją tak nazywać.
- Porwała czyjąś duszę? - powtórzył z niedowierzaniem.
- Nie wiem, tak mówili. Ktoś po wizycie u niej podobno stracił rozum. Sam nie wiem w co wierzyć.
Powoli zbliżali się do domu. Dziura w płocie dziś wydawała się jakby mniejsza. Obaj chłopcy przecisnęli się przez ogrodzenie i zaczęli zbliżać się do domu. Wolno przeszli obok starej szopy. Żaden nie chciał ryzykować wejścia do niej i trafienia na coś, co będzie rozwiązaniem całej zagadki.
Przykucnęli tuż przy oknie.
- Ej uważaj trochę – odezwał się Marcel.
- No co, potknąłem się o… - schylił się by podnieść przedmiot - …but?
- Jaki but?
- Trampek. Co on tu robi?
- Nie wiem, ale wygląda to trochę niepokojąco.
Chłopcy wychylili się delikatnie, by sprawdzić co dzieje się w domu. Światło było przytłumione i nie wszystko było wyraźne, jednak kuchnia nie wyglądała jakoś szokująco. Półki, szafki, jakieś naczynia na blacie - nic szczególnego. Przypatrywali się długo, szukając jakiegoś śladu, który mógłby doprowadzić do Krzyśka. Właściwie nie wiedzieli dlaczego wybrali taki trop. Świadomość, że nikt nawet nie pomyśli o tym, że „babcia śmierć” może jeszcze uprawiać swoje czary, dawały szansę na dokonanie czegoś wielkiego. Kto niby miał podejrzewać przeszło osiemdziesięcioletnią staruszkę o porwanie czy morderstwo.
- Musimy tam wejść. Sprawdzić wszystko - odezwał się Marcel.
- Nie żartuj. A jak ona czeka na nas. To czarownica, na pewno się nas spodziewa.
- Nie gadaj tyle tylko choć.
Chłopcy przymierzali się już do drzwi.
- Widziałeś! - załamanym głosem powiedział Adrian.
- Co widziałem?
- Tam na górze… Na strychu ktoś stał.
- Zdawało ci się – odrzekł Marcel spoglądając w górę.
- Na pewno nie. Tam ktoś jest i na pewno nie jest to ta babka. Ja stąd spadam.
- Poczekaj, nie bądź cykor.
- Ja tu tylko na wakacje przyjechałem i chce cało wrócić do domu. Sorry Marcel, ale jak chcesz prowadzić te swoje śledztwo to beze mnie.
- Daj spokój stary, przecież nie masz 15 lat.
- Tak, mam raptem 16 i wcale nie oznacza to, że jestem odważny.
Debatę szybko przerwał ruch w kuchni.
- Chowaj się - powiedział Marcel ciągnąc za bluzkę kolegę.
Do kuchni weszła staruszka. W rękach miała miskę pełną jakiś flaków, czy mięsa. Dłonie nawet nie drgnęły pod ciężarem naczynia.
- Dobra, to zaczyna być dziwne - szepnął Adrian. – Jak chcesz zostawaj, ale dla mnie zabawa się skończyła.
- Adrian, weź przestań.
- Słuchaj stary, nie będę się z tobą licytował…
Słowa zastygły mu w gardle, gdy usłyszał stuknięcie szyby na górze. Tym razem postać młodego chłopaka zobaczył też Marcel.
- Musimy o tym komuś powiedzieć - odezwał się lekko przestraszony.
W oknie na ułamek sekundy pojawiła się postać młodego, wychudzonego chłopaka. Byli niemal pewni, że może to być Krzysiek lub coś na jego kształt i podobieństwo. W głowie wyryła się blada twarz z zapadniętymi policzkami. Właściwie trudno było ocenić czy żyje czy już nie.
- Co robimy?
- Spadamy do domu. Powiemy o wszystkim starym i niech oni myślą co dalej.
Mieli już iść, gdy nagle zaskrzypiały drzwi sionek.
- Szybko chowaj się.
Po chwili otworzyły się drzwi wejściowe. Staruszka wyszła na próg, rozglądając się uważnie dookoła. W ciszy stała kilka minut, w końcu jednak nadjechał jakiś samochód. Wysiadł z niego starszy mężczyzna pod krawatem i prężnym krokiem ruszył w kierunku domu.
- Mam dla ciebie młode mięsko - odezwał się staruszka i zaprosiła mężczyznę do środka.
Chłopcy wykorzystując chwilę spokoju, biegiem ruszyli w kierunku bramy. Po takich słowach byli pewni, że dzieje się tu coś złego. Koniecznym było powiadomić nie tylko rodziców, ale też policję.
Tymczasem w domu staruszka wstawiła już patelnię na gaz i szykowała dla gościa pyszną kolacje.
- Jak się czujesz mamo? - odezwał się ciepły, męski głos.
- Jak to w tym wieku. Wszystko mnie boli, a teraz po tym zabijaniu to już całkiem.
- Nie mów tylko, że nikogo nie poprosiłaś o pomoc.
- Nie powiem - uśmiechnęła się uroczo.
- Mamo przecież wiesz, że tak nie można. Zamęczysz się.
- Przyjeżdżasz tak rzadko… - westchnęła. - Chciałam przygotować coś lepszego, ale już nie te lata.
Tłuszcz na patelni zaczął skwierczeć. Mężczyzna podszedł i położył na niej dwa kawałki mięsa. Zapach szybko rozniósł się po domu.
- Tak soczyście i pięknie pachnie tylko świeżutkie mięso – odezwał się mężczyzna nachylając się nad smażoną porcją. - U mnie nie ma na to szansy, wiesz… Co to?- przerwał słysząc jakiś stukot.
- To pewnie koty, ciągle łażą mi po strychu.
- Masz koty? Przecież ich nie lubiłaś.
- To jakieś przybłędy. W tym wieku i takie towarzystwo jest miłe.
- Pewnie masz rację.
Stukot znów się powtórzył. Po chwili w drzwiach kuchni stanął chłopak.
- Przepraszam… - odezwał się cichym, łamliwym głosem.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytał mężczyzna.
Widok wychudzonego i posiniaczonego chłopca wprawił w osłupienie rodzinę.
- Choć zrobię ci herbaty – powiedziała ciepłym głosem staruszka. Odsunęła mu krzesło i gestem typowym dla kochających babć, zaprosiła chłopca do stołu. W ciszy usmażyli mięso i podali przybyszowi. Nie pytali już o nic. Patrzyli tylko jak drżące dłonie, podnoszą kolejne kawałki kurczaka. Jadł jak wygłodniały wilk, nie patrzył na nikogo. Tak bardzo się zagubił, że nic nie robiło mu różnicy. Najważniejszy był ten jeden ułamek sekundy, w którym jego żołądek czuł, że znów może funkcjonować. Kilka minut trwało nim chłopak się otrząsnął i spokojnie odsunął talerz.
- Dobrze, a teraz powiedz skąd się tu wziąłeś? - stanowczo zapytał mężczyzna.
- Przepraszam… Byłem bardzo głodny…
- Twoi rodzice wiedzą, że cię nie ma? - zmartwionym głosem szepnęła staruszka.
- Powoli. Zacznij jeszcze raz… Od początku.
- Nazywam się Krzysiek. Uciekłem z domu… - wzrok wbił w podłogę, jakby bał się wypowiedzieć kolejne słowa. Wiedział, że wszystko się już wydało, że czeka go powrót do domu i kolejna przeprawa. – Proszę mnie nie wyrzucać.
- Nikt nie będzie cię wyrzucał. Co się stało? Pomału... Nikt cię nie skrzywdzi - kontynuował mężczyzna.
- Bo ja… Nie wiedziałem, gdzie mam pójść, a to było miejsce… Kiedyś grałem tu w piłkę i chłopcy mówili, że krąży tu jakaś legenda… To tak jak z cmentarzem… Nikt nocą nie pójdzie, bo każdy się boi. Dlatego jak uciekłem, pomyślałem, że tutaj nikt mnie nie będzie szukał. Nie miałem pieniędzy, nie zabrałem żadnych rzeczy. Wybiegłem, tak jak stałem.
- Co się takiego stało?
- Tego dnia znów wrócił wypity… Mój ojciec… Matka zawsze cicho spełniała jego polecenia… Często krzyczał i wyzywał, ale jej nie bił. Ja za to dostawałem przy każdej okazji. W ten nieszczęsny dzień znów poszło o jakąś pierdołę, nie wytrzymałem i oddałem mu. Niestety nie był na tyle pijany żeby paść. Odchylił tylko głowę… Widziałem jego spojrzenie… Nawet się nie zawahał. Powiedział tylko „ty gówniarzu” i zaciśniętą pięść skierował w moją skroń. Odbiłem się od ściany. Zanim zdążyłem wybiec dostałem jeszcze kopniaka w brzuch. Pewnie gdyby nie matka skatowałby mnie… Weszła i krzyknęła… W tym czasie zdążyłem zwlec się na próg, i tak powoli… - łzy już zacisnęły mu gardło. Nie bał się już, chciał jak najszybciej zrzucić ten ciężar. Z bólem przełykał ślinę i ciągnął dalej. - …wyszedłem z domu tak jak stałem. Nie wróciłem na noc, ale chyba nawet nie zauważyli, że zniknąłem. Z trudem tu doszedłem… To tyle kilometrów, a nie chciałem ukrywać się w mojej wiosce… tam wszyscy się znają - mówił już coraz wolniej. Na początku ocierał mokre oczy rękawem, później już przestał. Łzy jak krople deszczu rozbryzgiwały się o blat stołu. Staruszka wstała i podeszła do komody. Otworzyła szafkę i wyciągnęła z niej pudełko pełne plastrów, bandaży i maści. Chwilę stała wpatrzona w pojemnik. Oczy zeszkliły się bardziej niż przy krojeniu cebuli. Dłonie oparła o blat… drżały niespokojnie. W głowie powrócił obraz jej nieżyjącej córeczki. Była pewna, że pogodziła się z losem, jednak słuchając historii Krzysia wszystko wróciło. Wrócił ból i niemoc, które towarzyszyły przez tyle lat… Chciała je ochronić, chciała ratować, a wszyscy wydali na nią wyrok. Nie chciała by ktoś znał prawdę, bo niby po co. Taka tragedia… Po twarzy pełnej bruzd spłynęły łzy. Szybko je wtarła i wróciła do stołu.
- Daj rękę – powiedziała do chłopca. Bez namysłu wyciągną dłoń. Była cała posiniaczona i pełna zaschłej krwi.
- Dziękuje pani. Wiem, że nie mogę prosić o takie rzeczy, ale chciałbym tu zostać. Rodziców na pewno nie obchodzi to, co ze mną się dzieje…
- Wiesz, że nie możemy tego tak zostawić. Musisz wracać do domu – powiedział mężczyzna, chwytając za ramię chłopaka.
- Proszę… Będę pomagał… Mogę siedzieć na strychu cały czas…
- Krzysiek…
- Wiem…
- Rozumiem, że nie chcesz wracać, ale możesz liczyć na moją pomoc. Możesz mi wierzyć, że nie zostawię cię z tym sam. Poradzimy sobie…- mówił ciepło. - A co się stało z twoim butem? - uśmiechnął się mężczyzna, spoglądając na bosą stopę chłopaka.
- Przemokły mi i chciałem je wysuszyć na oknie, ale jeden spadł…
- Dobrze – wtrąciła się staruszka - teraz zdejmij koszulkę, nasmarujemy ci te siniaki.
Siedzieli jeszcze chwilę poruszeni całą sytuacją, gdy przez okno wbiło się czerwono-niebieskie światło.
- Policja przyjechała…
Dodaj komentarz