sty 12 2016

Babcia śmierć... autor-Albert Jarus


Komentarze: 0

Idzie po­woli. Słychać skrzy­pienie sta­rych kości i płyt­ki, chro­powa­ty od­dech. Snu­je się jak cień po podwórzu. Z mro­ku wyłania się po­mar­szczo­na dłoń cała we krwi. Stróżka pur­pu­ry po­zos­ta­wiona na pia­chu wyz­nacza kieru­nek dro­gi. Cisza i wstrzy­many od­dech… Przechodzi obok. „Można znów łyknąć po­wiet­rze”- po­myślał co­fając się w głąb szo­py. Chciał trwać w bez­ruchu za­nim zro­bi się bez­pie­cznie, jed­nak przewrócił nogą ja­kiś przed­miot. Coś mok­re­go otarło się o je­go łydkę.
- Cho­lera - szepnął pod no­sem. Oczom je­go uka­zała się sta­ra, wysłużona siekiera. Trzo­nek miał spe­cyficzne żłobienia, niczym przys­to­sowa­ny do jed­nej tyl­ko dłoni. Wokół roz­taczała się ciem­na pla­ma. W półmro­ku można było tyl­ko przy­puszczać, że jest to początek wyz­naczo­nej ścieżki.
- Mar­cel! Chodź już! - odez­wał się głos zza og­rodze­nia, gdy tyl­ko skrzy­piąca pos­tać zam­knęła za sobą drzwi do­mu. Chłopak złapał szyb­ko piłkę i ruszył w kierun­ku dziury w płocie, którą naj­częściej dos­ta­wali się na podwórze.
- Co ty tam ty­le ro­biłeś?
- Daj spokój - szepnął, na­bierając po­wiet­rza. - Tam chy­ba ko­goś za­bili.
- Co ty ga­dasz?! Ta sta­rucha? Nie żar­tuj!
- Było tam pełno krwi.
- Gdzie? W szo­pie?
- Tak. I jej ręce… Całe wy­maza­ne…
- Spa­daj­my stąd.

Gdy tyl­ko za­padał zmrok po­ses­ja sta­ruszki zaczy­nała przy­pomi­nać mias­to duchów. Drze­wa pochy­lały się tak nis­ko, że zda­wało się, że płaczą nad ludzkim lo­sem. Roz­la­tujące się bu­dyn­ki nie były w sta­nie nak­reślić ob­ra­zu świet­ności, ja­ki nieg­dyś no­siły. Płot po­dupa­dał w roz­paczy, je­dynie gąszcz krzaków sta­rał się za­tuszo­wać próchno i zgni­liznę całego podwórza. W kątach stały zar­dze­wiałe maszy­ny, opląta­ne chwas­ta­mi, a mie­dzy ni­mi przechadzały się resztki oca­lałych z li­sich po­lowań kur. Jeśli ktoś przy­pat­ry­wał się dłużej po­siadłości, mógł za­kochać się w wiz­ji piękna ja­kie roz­taczała. Dwo­rek co praw­da był już w ruinie, ale nie je­den mias­to­wy wyłożyłby spo­re pieniądze, by zdo­być to cac­ko. Prob­le­mem jed­nak była star­sza pa­ni, która przepłaszała wszys­tkich zain­te­reso­wanych. Na do­miar złego, o ile w dzień wszys­tko wyglądało nor­malnie, o ty­le nocą zaczy­nały dziać się dziw­ne rzeczy.
Dom stał z da­la od za­budo­wań, je­dynym je­go sąsie­dztwem było sta­re bois­ko, na którym gry­wały dzieci. Każde sta­rało się skończyć za­bawę przed zmro­kiem, je­dynie młodzież i miej­sco­we pi­jaczki nic so­bie nie ro­bili z zacho­du słońca. Zdarzało się wielok­rotnie słyszeć dziw­ne głosy, og­ni­ki mi­gające na strychu czy in­ne z po­zoru nor­malne rzeczy, niena­tural­ne jed­nak dla ob­cych.

Następny dzień dla sta­ruszki wyglądał niemal tak sa­mo. Szósta ra­no. W koszy­ku przy bra­mie zos­ta­wione mle­ko i bułki. Często w wa­kac­je dzieciaki cho­wały się w krza­kach nieopo­dal fur­tki i cze­kały w sku­pieniu na „bab­cię śmierć”. Tym ra­zem też by­li. Szósta pięć. Wychodzi. Po­woli prze­suwa pa­tyko­wate no­gi. W oczach dzieciaków pot­worna sta­rucha, która wychodzi z ki­jem i ga­nia za piłki wrzu­cane do ra­batek. W oczach rodziców nie­szczęśli­wa scho­rowa­na ko­bieta. W swoich zaś ciągle zat­roska­na mat­ka… Szła da­lej. Włosy bez­wied­nie tar­gał wiatr. Sta­ra, kwiecis­ta su­kien­ka wyglądała jak wo­rek za­wie­szo­ny na skraw­kach ludzkiego cier­pienia. Wyk­rzy­wiona dłoń sięgnęła do koszy­ka.
- Jest. Przy­gotuj­cie się – odez­wał się je­den z chłopców. – Już!
W jed­nej chwi­li w kierun­ku sta­ruszki padł deszcz drob­nych ka­mieni. Nikt nie sta­rał się tra­fić w pos­tać, je­dynie dać znać o swo­jej niechęci i ciągłej go­towości do wal­ki.
- Ja wam dam gównia­rze! - Od­wróciła się na­pięcie w kierun­ku krzaków. Nig­dy nie chciała ro­bić z ni­mi porządku. Na swój dziw­ny sposób kochała dzieci, a te bar­dziej za­bor­cze po pros­tu ak­cepto­wała. Po nies­ku­tecznej groźbie od­wróciła się i szu­rając le­niwie no­gami wróciła do do­mu. Grup­ka chłopców za­dowo­lona z pod­bo­ju ruszyła w kierun­ku mias­teczka.
- Słysze­liście o Krzyśku - przer­wał śmiech je­den z dzieciaków.
- Ja­kim Krzyśku?
- Ten co kiedyś do nas przy­jechał grać w nogę. Stał na bram­ce. Ta­ki jak­by po wy­pad­ku… z ban­dażem na nad­gar­stku.
- Co ro­werem prze­jechał dwadzieścia ki­losów żeby u nas pog­rać?
- No ten sam.
- A co z nim?
- Po­noć dru­gi dzień go starzy szu­kają. I pały też.
- A co z nim? Uciekł?
- Nie wiem. Podsłuchałem jak rodzi­ce ga­dali, bo to ja­cyś zna­jomi by­li, to raczej nie wygląda to na ucie­czkę.
- Może się za­bił? Al­bo ja­kiś wy­padek…
Przez drogę stworzy­li kil­ka teorii za­ginięcia chłopa­ka. Jed­nak wie­czo­rem, kiedy spot­ka­li się z Mar­ce­lem his­to­ria zaczęła na­bierać no­wego ob­ra­zu.

Niebo zas­nuło się chmu­rami. Kaw­ki, które przy­siadły na drze­wach, zaczęły prze­raźli­wie skrzeczeć. Wiatr wzma­gał się co­raz sil­niej­szy, co chwi­la odsłaniając ko­nary drzew, spod których wyglądały czar­ne straszydła. By­li już pra­wie przed do­mem, jed­nak pył z dro­gi wbi­jał się w oczy, opóźniając mar­sz. „Jak nas złapie na­wet nie będę wie­dział gdzie mam uciekać”- po­myślał Ad­rian. Le­gen­da „bab­ci śmierć” krążyła od lat i jak to z le­gen­da­mi by­wa, z każdym po­kole­niem na­bierała mo­cy.
- Myślisz, że ona ma coś wspólne­go z je­go znik­nięciem? - szepnął z lękiem Ad­rian.
- Nie wiem, ale mu­simy to spraw­dzić. Po­dob­no zam­knęła dusze swoich dzieci w tym do­mu i więzi je…
- Ona miała dzieci? - przer­wał.
- Tak. Jed­no zmarło za­raz po na­rodzi­nach, mówi­li, że je za­biła, a z dru­gim to do tej po­ry nie wiado­mo co się stało.
- Ma­ma mówiła, że ona jakąś znachorką była?
- Wiesz, mie­szkam tu od urodze­nia i pa­miętam jak kiedyś prze­jez­dni py­tali o drogę do niej. Mały byłem, a od kil­ku lat to już ni­kogo nie było.
- Cieka­we co ona tam ro­biła? Pew­nie rzu­cała uro­ki i cza­rowała.
- Chy­ba bar­dziej leczyła. Kiedyś ja­kaś bab­ka mówiła, że ona roz­ma­wia ze zmarłymi. A odkąd por­wała czyjąś duszę, zaczęli ją tak na­zywać.
- Por­wała czyjąś duszę? - powtórzył z niedo­wie­rza­niem.
- Nie wiem, tak mówi­li. Ktoś po wi­zycie u niej po­dob­no stra­cił ro­zum. Sam nie wiem w co wie­rzyć.
Po­woli zbliżali się do do­mu. Dziura w płocie dziś wy­dawała się jak­by mniej­sza. Obaj chłop­cy prze­cisnęli się przez og­rodze­nie i zaczęli zbliżać się do do­mu. Wol­no przeszli obok sta­rej szo­py. Żaden nie chciał ry­zyko­wać wejścia do niej i tra­fienia na coś, co będzie roz­wiąza­niem całej za­gad­ki.
Przy­kucnęli tuż przy ok­nie.
- Ej uważaj trochę – odez­wał się Mar­cel.
- No co, pot­knąłem się o… - schy­lił się by pod­nieść przed­miot - …but?
- Ja­ki but?
- Tram­pek. Co on tu ro­bi?
- Nie wiem, ale wygląda to trochę niepo­kojąco.


Chłop­cy wychy­lili się de­likat­nie, by spraw­dzić co dzieje się w do­mu. Światło było przytłumione i nie wszys­tko było wy­raźne, jed­nak kuchnia nie wyglądała ja­koś szo­kująco. Półki, szaf­ki, ja­kieś naczy­nia na bla­cie - nic szczególne­go. Przy­pat­ry­wali się długo, szu­kając ja­kiegoś śla­du, który mógłby dop­ro­wadzić do Krzyśka. Właści­wie nie wie­dzieli dlacze­go wyb­ra­li ta­ki trop. Świado­mość, że nikt na­wet nie po­myśli o tym, że „bab­cia śmierć” może jeszcze up­ra­wiać swo­je cza­ry, da­wały szansę na do­kona­nie cze­goś wiel­kiego. Kto ni­by miał po­dej­rze­wać przeszło osiem­dziesięciolet­nią sta­ruszkę o por­wa­nie czy mor­der­stwo.
- Mu­simy tam wejść. Spraw­dzić wszys­tko - odez­wał się Mar­cel.
- Nie żar­tuj. A jak ona cze­ka na nas. To cza­row­ni­ca, na pew­no się nas spodziewa.
- Nie ga­daj ty­le tyl­ko choć.
Chłop­cy przy­mie­rza­li się już do drzwi.
- Widziałeś! - załama­nym głosem po­wie­dział Ad­rian.
- Co widziałem?
- Tam na górze… Na strychu ktoś stał.
- Zda­wało ci się – od­rzekł Mar­cel spoglądając w górę.
- Na pew­no nie. Tam ktoś jest i na pew­no nie jest to ta bab­ka. Ja stąd spa­dam.
- Pocze­kaj, nie bądź cy­kor.
- Ja tu tyl­ko na wa­kac­je przy­jechałem i chce cało wrócić do do­mu. Sor­ry Mar­cel, ale jak chcesz pro­wadzić te swo­je śledztwo to be­ze mnie.
- Daj spokój sta­ry, prze­cież nie masz 15 lat.
- Tak, mam rap­tem 16 i wca­le nie oz­nacza to, że jes­tem od­ważny.
De­batę szyb­ko przer­wał ruch w kuchni.
- Cho­waj się - po­wie­dział Mar­cel ciągnąc za bluzkę ko­legę.
Do kuchni weszła sta­ruszka. W rękach miała miskę pełną ja­kiś flaków, czy mięsa. Dłonie na­wet nie drgnęły pod ciężarem naczy­nia.
- Dob­ra, to zaczy­na być dziw­ne - szepnął Ad­rian. – Jak chcesz zos­ta­waj, ale dla mnie za­bawa się skończyła.
- Ad­rian, weź przes­tań.
- Słuchaj sta­ry, nie będę się z tobą li­cyto­wał…
Słowa zas­tygły mu w gar­dle, gdy usłyszał stuk­nięcie szy­by na górze. Tym ra­zem pos­tać młode­go chłopa­ka zo­baczył też Mar­cel.
- Mu­simy o tym ko­muś po­wie­dzieć - odez­wał się lek­ko przes­traszo­ny.
W ok­nie na ułamek se­kun­dy po­jawiła się pos­tać młode­go, wychudzo­nego chłopa­ka. By­li niemal pew­ni, że może to być Krzy­siek lub coś na je­go kształt i po­dobieństwo. W głowie wy­ryła się bla­da twarz z za­pad­nięty­mi po­liczka­mi. Właści­wie trud­no było oce­nić czy żyje czy już nie.
- Co ro­bimy?
- Spa­damy do do­mu. Po­wiemy o wszys­tkim sta­rym i niech oni myślą co da­lej.
Mieli już iść, gdy nag­le zas­krzy­piały drzwi sionek.
- Szyb­ko cho­waj się.


Po chwi­li ot­worzyły się drzwi wejściowe. Sta­ruszka wyszła na próg, roz­glądając się uważnie dookoła. W ciszy stała kil­ka mi­nut, w końcu jed­nak nad­jechał ja­kiś sa­mochód. Wy­siadł z niego star­szy mężczyz­na pod kra­watem i prężnym kro­kiem ruszył w kierun­ku do­mu.
- Mam dla ciebie młode mięsko - odez­wał się sta­ruszka i zap­ro­siła mężczyznę do środ­ka.
Chłop­cy wy­korzys­tując chwilę spo­koju, biegiem ruszy­li w kierun­ku bra­my. Po ta­kich słowach by­li pew­ni, że dzieje się tu coś złego. Ko­nie­cznym było po­wiado­mić nie tyl­ko rodziców, ale też po­licję.

Tym­cza­sem w do­mu sta­ruszka wsta­wiła już pa­tel­nię na gaz i szy­kowała dla gościa pyszną ko­lac­je.
- Jak się czu­jesz ma­mo? - odez­wał się ciepły, męski głos.
- Jak to w tym wieku. Wszys­tko mnie bo­li, a te­raz po tym za­bija­niu to już całkiem.
- Nie mów tyl­ko, że ni­kogo nie pop­ro­siłaś o po­moc.
- Nie po­wiem - uśmie­chnęła się uroczo.
- Ma­mo prze­cież wiesz, że tak nie można. Zamęczysz się.
- Przy­jeżdżasz tak rzad­ko… - wes­tchnęła. - Chciałam przy­goto­wać coś lep­sze­go, ale już nie te la­ta.
Tłuszcz na pa­tel­ni zaczął skwier­czeć. Mężczyz­na pod­szedł i położył na niej dwa ka­wałki mięsa. Za­pach szyb­ko roz­niósł się po do­mu.
- Tak soczyście i pięknie pachnie tyl­ko świeżut­kie mięso – odez­wał się mężczyz­na nachy­lając się nad smażoną por­cją. - U mnie nie ma na to szan­sy, wiesz… Co to?- przer­wał słysząc ja­kiś stu­kot.
- To pew­nie ko­ty, ciągle łażą mi po strychu.
- Masz ko­ty? Prze­cież ich nie lu­biłaś.
- To ja­kieś przybłędy. W tym wieku i ta­kie to­warzys­two jest miłe.
- Pew­nie masz rację.
Stu­kot znów się powtórzył. Po chwi­li w drzwiach kuchni stanął chłopak.
- Przep­raszam… - odez­wał się cichym, łam­li­wym głosem.
- Skąd się tu wziąłeś? - spy­tał mężczyz­na.
Wi­dok wychudzo­nego i po­sinia­czo­nego chłop­ca wpra­wił w osłupienie rodzinę.
- Choć zro­bię ci her­ba­ty – po­wie­działa ciepłym głosem sta­ruszka. Od­sunęła mu krzesło i ges­tem ty­powym dla kochających babć, zap­ro­siła chłop­ca do stołu. W ciszy us­mażyli mięso i po­dali przy­byszo­wi. Nie py­tali już o nic. Pat­rzy­li tyl­ko jak drżące dłonie, pod­noszą ko­lej­ne ka­wałki kur­cza­ka. Jadł jak wygłod­niały wilk, nie pat­rzył na ni­kogo. Tak bar­dzo się za­gubił, że nic nie ro­biło mu różni­cy. Naj­ważniej­szy był ten je­den ułamek se­kun­dy, w którym je­go żołądek czuł, że znów może fun­kcjo­nować. Kil­ka mi­nut trwało nim chłopak się ot­rząsnął i spo­koj­nie od­sunął ta­lerz.
- Dob­rze, a te­raz po­wiedz skąd się tu wziąłeś? - sta­now­czo za­pytał mężczyz­na.
- Przep­raszam… Byłem bar­dzo głod­ny…
- Twoi rodzi­ce wiedzą, że cię nie ma? - zmar­twionym głosem szepnęła sta­ruszka.
- Po­woli. Zacznij jeszcze raz… Od początku.
- Na­zywam się Krzy­siek. Uciekłem z do­mu… - wzrok wbił w podłogę, jak­by bał się wy­powie­dzieć ko­lej­ne słowa. Wie­dział, że wszys­tko się już wy­dało, że cze­ka go powrót do do­mu i ko­lej­na przep­ra­wa. – Proszę mnie nie wyrzu­cać.
- Nikt nie będzie cię wyrzu­cał. Co się stało? Po­mału... Nikt cię nie skrzyw­dzi - kon­ty­nuował mężczyz­na.
- Bo ja… Nie wie­działem, gdzie mam pójść, a to było miej­sce… Kiedyś grałem tu w piłkę i chłop­cy mówi­li, że krąży tu ja­kaś le­gen­da… To tak jak z cmen­tarzem… Nikt nocą nie pójdzie, bo każdy się boi. Dla­tego jak uciekłem, po­myślałem, że tu­taj nikt mnie nie będzie szu­kał. Nie miałem pieniędzy, nie zab­rałem żad­nych rzeczy. Wy­biegłem, tak jak stałem.
- Co się ta­kiego stało?
- Te­go dnia znów wrócił wy­pity… Mój oj­ciec… Mat­ka zaw­sze cicho spełniała je­go po­lece­nia… Często krzyczał i wy­zywał, ale jej nie bił. Ja za to dos­ta­wałem przy każdej okaz­ji. W ten nie­szczęsny dzień znów poszło o jakąś pier­dołę, nie wyt­rzy­małem i od­dałem mu. Nies­te­ty nie był na ty­le pi­jany żeby paść. Od­chy­lił tyl­ko głowę… Widziałem je­go spoj­rze­nie… Na­wet się nie za­wahał. Po­wie­dział tyl­ko „ty gównia­rzu” i za­ciśniętą pięść skiero­wał w moją skroń. Od­biłem się od ściany. Za­nim zdążyłem wy­biec dos­tałem jeszcze kop­niaka w brzuch. Pew­nie gdy­by nie mat­ka ska­towałby mnie… Weszła i krzyknęła… W tym cza­sie zdążyłem zwlec się na próg, i tak po­woli… - łzy już za­cisnęły mu gardło. Nie bał się już, chciał jak naj­szyb­ciej zrzu­cić ten ciężar. Z bólem przełykał ślinę i ciągnął da­lej. - …wyszedłem z do­mu tak jak stałem. Nie wróciłem na noc, ale chy­ba na­wet nie zauważyli, że zniknąłem. Z tru­dem tu doszedłem… To ty­le ki­lometrów, a nie chciałem uk­ry­wać się w mo­jej wios­ce… tam wszys­cy się znają - mówił już co­raz wol­niej. Na początku ocierał mok­re oczy ręka­wem, później już przes­tał. Łzy jak krop­le deszczu roz­bryz­gi­wały się o blat stołu. Sta­ruszka wstała i po­deszła do ko­mody. Ot­worzyła szafkę i wy­ciągnęła z niej pu­dełko pełne plas­trów, ban­daży i maści. Chwilę stała wpat­rzo­na w po­jem­nik. Oczy zeszkliły się bar­dziej niż przy kro­jeniu ce­buli. Dłonie oparła o blat… drżały nies­po­koj­nie. W głowie powrócił ob­raz jej nieżyjącej córeczki. Była pew­na, że po­godziła się z lo­sem, jed­nak słuchając his­to­rii Krzy­sia wszys­tko wróciło. Wrócił ból i niemoc, które to­warzyszyły przez ty­le lat… Chciała je ochro­nić, chciała ra­tować, a wszys­cy wy­dali na nią wy­rok. Nie chciała by ktoś znał prawdę, bo ni­by po co. Ta­ka tra­gedia… Po twarzy pełnej bruzd spłynęły łzy. Szyb­ko je wtarła i wróciła do stołu.
- Daj rękę – po­wie­działa do chłop­ca. Bez na­mysłu wy­ciągną dłoń. Była cała po­sinia­czo­na i pełna zas­chłej krwi.
- Dzięku­je pa­ni. Wiem, że nie mogę pro­sić o ta­kie rzeczy, ale chciałbym tu zos­tać. Rodziców na pew­no nie ob­chodzi to, co ze mną się dzieje…
- Wiesz, że nie możemy te­go tak zos­ta­wić. Mu­sisz wra­cać do do­mu – po­wie­dział mężczyz­na, chwy­tając za ra­mię chłopa­ka.
- Proszę… Będę po­magał… Mogę sie­dzieć na strychu cały czas…
- Krzy­siek…
- Wiem…
- Ro­zumiem, że nie chcesz wra­cać, ale możesz liczyć na moją po­moc. Możesz mi wie­rzyć, że nie zos­ta­wię cię z tym sam. Po­radzi­my so­bie…- mówił ciepło. - A co się stało z twoim bu­tem? - uśmie­chnął się mężczyz­na, spoglądając na bosą stopę chłopa­ka.
- Prze­mokły mi i chciałem je wy­suszyć na ok­nie, ale je­den spadł…
- Dob­rze – wtrąciła się sta­ruszka - te­raz zdej­mij koszulkę, nas­ma­ruje­my ci te si­niaki.
Sie­dzieli jeszcze chwilę po­rusze­ni całą sy­tuacją, gdy przez ok­no wbiło się czer­wo­no-niebies­kie światło.
- Po­lic­ja przy­jechała…

strega63   
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz