Najnowsze wpisy, strona 27


sty 12 2016 Królewna Śnieżka.
Komentarze (0)

Obudziła się wcześniej niż zwykle. Najchętniej z powrotem zacisnęłaby powieki i skryła twarz pod poduszką, ale wiedziała, że to nic nie da. Tyle już razy próbowała oszukać w ten sposób sen, który ją opuścił, że tego dnia nawet nie próbowała. Z niechęcią odwróciła się na drugi bok, patrząc na pogniecioną, śnieżnobiałą pościel.
Wstała. Bose stopy dotknęły zimnej posadzki, a dziewczynę przeszedł delikatny dreszcz. Zrzuciła z siebie kołdrę i wyszła z sypialni. Nagie ciało szybko pokryło się gęsią skórką, jak zawsze zapomniała zamknąć na noc okna. Przez małe mieszkanie przeszła bezszelestnie, na palcach, tak jakby ktoś mógł usłyszeć jej kroki
Weszła do kuchni, sięgnęła po wysoką szklankę z ciężkiego szkła. Napełniła ją wodą mineralną, wrzuciła do środka plasterek cytryny. Sięgnęła do zamrażarki po kostki lodu. Kilka ostatnich, odnotowała w pamięci, żeby napełnić foremki. Wrzuciła kostki do szklanki.
Topiący się kryształ wrzuciła do zlewu i napiła się wody. Czuła po prostu chłód, zarówno na skórze, jak i wewnątrz siebie.
Zimna jak kostki lodu towarzyszące jej każdego poranka. Samotna Królewna Śnieżka.
Nie zawsze taka była. Raz w życiu poczuła, że płonie naprawdę, że ktoś skruszył lód w niej, w jej sercu. Królewna spędziła z nim jedną noc, której miała nie zapomnieć już nigdy. Noc, która nie raz potem powróciła w snach i marzeniach. Noc, która z czasem stała się tylko koszmarem niespełnienia. Jej Książę odszedł, zniknął. Był jedynym, który potrafił obudzić pocałunkiem śpiącą w kryształowej trumnie Śnieżkę. Wiedziała, że jeśli go nie odnajdzie, już na zawsze pozostanie sama. Lodowa rzeźba wśród śnieżnobiałej pościeli, koło której nikt nie chce spędzić dłuższej chwili. Seksowna, ale odpychająca.
Srebrne paznokcie, niebieski cień do powiek. Ten sam, od lat, makijaż, który mogłaby wykonać choćby z zamkniętymi oczami. Mocno podkreślała bladobłękitne tęczówki, proste włosy, niemalże platynowego koloru, opadały miękko na jej plecy. Było w niej coś, co przyciągało wzrok mężczyzn, nawet jeśli nie uważali jej za szczególnie piękną. Może jasna skóra, a może wrażenie, że jej rysy wyrzeźbiono w białym marmurze? Było w niej coś trwałego, nie do złamania. A może to była tylko lodowa tafla?
Królewna nie była uczuciowa, nie dbała o mężczyzn, którzy dzielili z nią chwile pośród nocy. Gdy trafiła na bardziej uczuciowego, bez skrupułów łamała mu serce. Bo co mógł znaczyć dla niej ktoś, kto nie roztopił w niej bryły wiecznego lodu? Nic.
Nie przypuszczała, że go tu spotka. To było nierealnie, niemożliwe. Ale jednak brązowe oczy Księcia patrzyły na nią spod kosmyków długich, sięgających ramion włosów. Dzieliła ich duża odległość, ale Królewna nie mogła się mylić – to był On. Drugi raz w życiu poczuła, że nogi pod nią miękną. Pragnęła tylko tego, by natychmiast znaleźć się przy nim, zatopić się w nim – w jego zapachu, smaku. Miała nadzieję, że podejdzie do niej, zawoła. Nie zrobił tego. Mrugnął tylko nieznacznie, ale Śnieżka zrozumiała to spojrzenie. Niespokojnym wzrokiem odprowadzała jego sylwetkę, wydawało jej się, że widzi dokładnie grę mięśni pod czarną koszulą. Już miała ruszyć za nim, gdy hałas przy drzwiach przykuł jej uwagę. Odwróciła się, czyżby wiedziona przeczuciem? W drzwiach pojawił się mężczyzna, a za nim kolejny. I następni. Siedmiu, częstych bywalców siłowni. Pierwszy z dziwnie błyszczącym, nieobecnym wzrokiem. Znała go aż za dobrze. Pamiętała cios jego pięści, gdy był pijany. Chciałaby zapomnieć, że kiedykolwiek zetknęła się z tym człowiekiem. A teraz nie był sam. Grupa zbliżyła się do niej, roześmiani, jak zawsze. Ex-kochanek podszedł do Śnieżki, przewyższał ją o głowę. Wyobraziła sobie, że mężczyzna kurczy się, a ona miażdży go obcasem, jeden z siedmiu Krasnoludków. Nie odezwał się ani słowem, usłyszała tylko śmiech. A jeden z mężczyzn pochwycił jej wzrok. Porozumieli się szybko – ta panna szukała tam czegoś – ucieczki, oparcia. Sześciu bez wahania skierowało się w stronę drzwi, za którymi zniknął Książę.
Gdy zerwała się do biegu, mogła przypuszczać, że to daremne. Nie sądziła jednak, że silne szarpnięcie tak szybko osadzi ją w miejscu. Krasnal nadal stał przed nią, znów wyższy, ogromny, miażdżąc jej nadgarstki. Nie zwracała uwagi na słowa wypowiadane przepitym głosem. Wrzeszczała i szarpała się. Ludzie w klubie pewnie zwróciliby na to uwagę, gdyby nie wyjątkowe pustki na sali. I to, że zbyt wielu mężczyzn poznało już Śnieżkę – jeśli nie osobiście, to słyszeli o niej zbyt wiele, by śpieszyć z pomocą. Perfekcyjny lodowy makijaż rozmyły łzy, ale nie miała szans na wyrwanie się z uścisku. Straciła poczucie czasu.
Wieść o pobiciu w najbardziej znanym klubie w mieście rozniosła się szybkim echem wśród mieszkańców. Niemal każdy wiedział, że sześciu napastników zaatakowało bezbronnego w męskiej toalecie. Trzy doby umierał w szpitalu, gdy plotki nabierały sił. Niejeden szeptał, że mogło pójść o dziewczynę, choć racjonalni przekonywali, że żaden z sześciu nigdy wcześniej nie widział ofiary. Byli pijani, znani w okolicy z mniejszych lub większych wykroczeń. Wszystkich dziwiło tylko, że zabrakło wśród nich siódmego, nieoficjalnego przywódcy grupy, ale podobno kłócił się wtedy z kochanką, a jego kompani z nudów zorganizowali sobie czas.
Królewna Śnieżka wciąż budzi się, gdy koszmary nawiedzają jej myśli. Pośród bezsennych nocy wciąż rzuca się bo białej pościeli, w łóżku, którego nie ma z kim dzielić. Nie śni się jej już najpiękniejsza noc życia, śni się martwy Książę i Siedmiu Krasnoludków. Otwiera usta w niemym krzyku, ale gdy podnosi powieki, nie ma kto na nich złożyć uspokajającego pocałunku. Śnieżka wie o tym, zbyt dobrze. Wie, że już nigdy nie pojawi się nikt zdolny roztopić bryłę lodu, ponownie paraliżującą jej wnętrze. Nawet poranne zabawy kostkami – codzienny rytuał od tylu miesięcy – przestały się dla niej liczyć. Jak wszystko. Jak bajka, której nie napisano.

strega63   
sty 12 2016 Banshee-irlandzka wróżka śmierci...
Komentarze (0)

Banshee ma swoje początki w podaniach i legendach Irlandii. Słowo Banshee pochodzi od irlandzko-galijskiego słowa „bean sidle”, które oznacza „kobietę wróżek”. Jej przerażający wrzask ma oznajmiać śmierć. W przypadku Franka również nie było wyjątku. Podczas słyszalnego krzyku zmarł jego ojciec, a on dowiedział się o tym kilka godzin później!


Pod koniec lat 60 irlandzka parapsycholog Sheila St. Claire stworzyła program w którym słuchacze mogli mówić o swoich przeżyciach, a wyniki były przekonujące. Opowieść piekarza (jednej z wielu osób): „To było jeszcze w nocy… wrzask zaczął się cicho, później podnosił się do Crescendo

Nagle usłyszałem przerażający głos, jak zwariowana, płacząca kobieta, aż mi włosy stanęły. Pierwsze myślałem, że to wiatr, ale kwiaty się nie ruszały. Ten płacz był coraz głośniejszy, jak syrena, stawał się coraz bardziej nieznośny i powoli znów ucichał, aż zniknął. Stałem jak słup dlatego, że zdałem sobie powoli sprawę z tego co słyszałem.

"Ten głos miał bezsprzecznie w sobie coś ludzkiego. Drzwi piekarni w której pracuję były otwarte i mężczyźni stali cicho i słuchali tego głosu. Można było rozpoznać jedno lub dwa galijskie słowa, których ja nie rozumiem. Później wszystko powoli ustało. Nad ranem około godziny 5 do piekarni przyszedł jeden z roznosicieli chleba i powiedział, że w nocy zmarła jego ciotka, i że potrzebuje mój koszyk. Właśnie z tego koszyka dobiegał krzyk Banshee!"


W tym samym programie pewien stary mężczyzna próbował szczegółowo opisać ten wrzask: "To był żałosny dźwięk, przypominał koty na murze, ale to nie były koty, tego jestem pewien. Myślałem, ze to był torturowany ptak lub coś podobnego… był to żałosny dźwięk, który się oddalał coraz bardziej, aż znikł."


Kolejna wzmianka pochodzi z roku 1979 od Ireny McCormack z Andover. Kobieta opisała, że pewnej nocy jak była sama w domu usłyszała „niedorzeczny, straszny lament”. Jej pies kompletnie przy tym zwariował i szybko uciekł z pokoju. Następnego dna dowiedziała się, że jej matka leży w szpitalu. Irena postanowiła zostać z matką, aż ona umarła jeszcze tego samego dnia.

"Ten głos miał bezsprzecznie w sobie coś ludzkiego. Drzwi piekarni w której pracuję były otwarte i mężczyźni stali cicho i słuchali tego głosu. Można było rozpoznać jedno lub dwa galijskie słowa, których ja nie rozumiem. Później wszystko powoli ustało. Nad ranem około godziny 5 do piekarni przyszedł jeden z roznosicieli chleba i powiedział, że w nocy zmarła jego ciotka, i że potrzebuje mój koszyk. Właśnie z tego koszyka dobiegał krzyk Banshee!"


W tym samym programie pewien stary mężczyzna próbował szczegółowo opisać ten wrzask: "To był żałosny dźwięk, przypominał koty na murze, ale to nie były koty, tego jestem pewien. Myślałem, ze to był torturowany ptak lub coś podobnego… był to żałosny dźwięk, który się oddalał coraz bardziej, aż znikł."

Kolejna wzmianka pochodzi z roku 1979 od Ireny McCormack z Andover. Kobieta opisała, że pewnej nocy jak była sama w domu usłyszała „niedorzeczny, straszny lament”. Jej pies kompletnie przy tym zwariował i szybko uciekł z pokoju. Następnego dna dowiedziała się, że jej matka leży w szpitalu. Irena postanowiła zostać z matką, aż ona umarła jeszcze tego samego dnia.


Do samego wyglądu Banshee jest mało opisów, gdyż dotąd była rzadko widywana. Ona ma mieć długie, czerwone włosy, które czesze podczas swojego lamentu przed domami przyszłych zmarłych. Czasem też pojawia się jako stara, zgarbiona kobieta. Ognisto czerwone (od płakania?), świecące oczy zawsze były wspominane. Wiele starych irlandzkich rodzin widzi Banshee jako swojego anioła stróża. Banshee czuwa nad rodziną, nad jej członkami, i daje im ostatnią przysługę w postaci śmiercionośnych dźwięków.
Frank Smyth po 14 latach znów usłyszał krzyk Banshee: "W tym czasie znajdowałem się w łóżku i czytałem poranne wiadomości, kiedy znów usłyszałem ten straszny dźwięk. Myślałem o mojej rodzinie i modliłem się: Boże, nie pozwól by to był ktoś z mojej rodziny! Jednak jakoś wiedziałem, że to nie trafi się mojej rodzinie!"

Data tego zdarzenia to 22 listopad 1963, tego dnia zmarł dobry znajomy rodziny - amerykański prezydent John F. Kennedy.

 

strega63   
sty 12 2016 Krwawa tajemnica zamku Glamis.
Komentarze (0)

Szare mury zamku Glamis stoją w północno- wschodniej Szkocji. Przez stulecia twierdza zyskała reputację miejsca kryjącego straszliwy sekret. O co chodziło? Ponoć tylko wybrani członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej wiedzą na pewno. Przez dekady pojawiały się jednak różne mrożące krew w żyłach pogłoski.

Wiadomo, że tajemnica nie ma nic wspólnego z niemożliwą do usunięcia plamą krwi na podłodze jednej z komnat. Krew należała do króla Malcolma II, zabitego przez rebeliantów w 1084 roku. Sekret nie jest także związany z faktem, że lady Glamis spłonęła na stosie za uprawianie czarów. Jej duch nadal włóczy się po korytarzach jako Szara Dama. Rozwiązanie zagadki zamku Glamis leży w groteskowej układance dziwnych wydarzeń.

Jeśli stanie się na zewnątrz zamku i policzy okna, a potem porówna się wynik z ilością okien liczonych od wewnątrz, zawsze będzie brakować dwóch okien. Krótko mówiąc, w zamku jest sekretny pokój. Jego przeznaczenie i zawartość jest tematem debaty trwającej już sześć stuleci. Nikt też nie wie, gdzie komnata ta się znajduje, jednak najczęściej typowaną lokalizacją jest ostatnie piętro jednej z wież. Jest też inna wskazówka. Kolejne generacje służących mówią o dziwnych stukaniach w ścianach. Jeden z lordów Strathmore ponoć słyszał jak król James V wspomina o rzeczy zamkniętej w pokoju. Wielu służących przypuszczało, że „rzeczą” jest zdeformowane dziecko, efekt trwającej całe stulecia tradycji zawierania małżeństw między bliskimi krewnymi w obrębie arystokracji. Niektórzy badacze uważają tę tezę za całkiem prawdopodobną, gdyż w zamku znaleziono obraz olejny, przedstawiający dziecko o zniekształconym tułowiu. Tożsamość namalowanej osoby nigdy nie została ustalona.

W roku 1486 na zamku miało miejsce wyjątkowo makabryczne wydarzenie. Rodzina Ogilvie, mieszkajacy po sąsiedzku arystokraci, przybyli do Glamis i błagali o ochronę przed wrogą im rodziną Lindsay. Ogilvie pod eskortą zostali odprowadzeni do komnaty w piwnicach zamku i pozostawieni tam bez wody i jedzenia na ponad miesiąc. Gdy pomieszczenie otworzono, jeden z więźniów jeszcze żył. Zjadał kawałki ciał swoich bliskich by nie umrzeć z głodu.

W XVII wieku z kolei panowie Glamis urządzali sobie polowania na ludzi. Spotkało to także pewnego czarnego służącego, który został rozszarpany przez psy gończe, podczas gdy wysoko urodzone damy śmiały się patrząc na tę scenę. Być może z zamordowanym niewolnikiem należy łączyć jednego z duchów zamku. Widmowa figura porusza się szybko wokół twierdzy, krzycząc w agonii.

Przez dziesiątki lat zdarzało się czasem, że ktoś ze służących lub gości zamku przypadkowo natrafił na tajemniczą komnatę. Cokolwiek tam widzieli, sprawiało że uciekali w przerażeniu. Straż zamkowa chwytała ich, po czym wyrywano im języki i wrzucano je do ognia. Miało to zapewnić wieczne milczenie, tak jakby samo pozbawienie języka nie wystarczało. Większość ofiar tego procederu umierała z szoku lub utraty krwi. Jednej z pokojówek udało się uciec z izby tortur. Został a jednak złapana i skręcono jej kark. Poćwiartowane ciało pożarły dzikie bestie z lasów.

Niewymiawialny sekret Glamis został krótko wspomniany w 1904 roku przez 13tego hrabiego Strathmore Claude'a Bowes - Lyon. Nagabywany przez przyjaciela odpowiedział mu, że gdyby ten znał straszliwy sekret, padłby na kolana i dziękował Bogu, że to nie on musi sobie z nim radzić. Słowa hrabiego tylko pogłębiają tajemnicę. Ponoć ciekawski przyjaciel odkrył sekretną komnatę. Szybko został jednak wysłany do dalekich kolonii, niektórzy mówią wręcz o Australii.

Gdy córka 14tego hrabiego zapytała ojca o straszliwą tajemnicę odpowiedział jej tylko, że żadna kobieta nigdy nie pozna sekretu zamku Glamis. Niektórzy członkowie rodziny królewskiej go znają, ale są to tylko mężczyźni. Według tradycji poznają go podczas swoich 18 urodzin. Żaden z nich nigdy ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył istnieniu tajemnicy.


strega63   
sty 12 2016 She...
Komentarze (0)

Kochała słońce. Szczególnie ciepłe pro­mienie słoneczne pa­dające na jej twarz. Zaw­sze uważała, iż ma wiel­kie szczęście, że jej pokój leży na tak świet­nym położeniu względem słońca. Otóż gdy ra­no się obudzi, wi­tają ją ciepłe pro­mienie wschodzące­go słońca ( oczy­wiście tyl­ko wte­dy, kiedy to słońce jest na ho­ryzon­cie). Ta­kie po­wita­nie spra­wia, że dzień wy­daje się być choć trochę lep­szy i dzięki te­mu może za­gościć przy­naj­mniej ma­leńki uśmiech na jej twarzy. To bu­dujące. Lecz nag­le przy­pomi­na się jej z czym mu­si się zma­gać każde­go dnia. Dla niej każdy no­wy dzień oz­nacza po­tyczkę z samą sobą, ze swoją własną oso­bowością.

Dzień zaczy­na się tak jak wszys­tkie pop­rzed­nie. Po­mału wsta­je i zas­ta­wia się, jak zły będzie dzi­siej­szy dzień. Spędzę ten dzień spo­koj­nie przed kom­pu­terem odmóżdżając się, czy może zno­wuż będę wy­myślać so­bie wyszu­kany sposób w ja­ki mogłabym um­rzeć? - py­tała siebie w duchu.
Jak to jest, że jed­ni mają og­romne par­cie aby żyć, a drudzy równie moc­no chcą so­bie je odeb­rać. By­wały ta­kie dni, które całko­wicie tra­ciła na prze­myśle­nie do­tyczące śmier­ci. Przez większość dnia ob­myślała plan ideal­ne­go sa­mobójstwa, by później stwier­dzić, że nie po­doła, nie da ra­dy, to zbyt ok­rutne. Po­tem tyl­ko wi­niła siebie, że jest tchórzem, bo nie pot­ra­fi na­wet się za­bić.
Jes­tem tchórzem, bo nie pot­ra­fię żyć ani na­wet się za­bić. - przem­knęło jej przez myśli.

Poczuła się zre­zyg­no­wana na myśl, że być może po raz ko­lej­ny dos­ta­nie sym­ptomów roz­pa­du oso­bowości. Zaw­sze pod­czas roz­pa­du włas­nej oso­bowości czu­je, że nag­le wszys­tko sta­je bez sen­su jeszcze bar­dziej niż zwyk­le. Wszys­tko nag­le sta­je się ta­kie od­ległe i bez znacze­nia... Cały jej świat le­ga w gru­zach. Do te­go ma ochotę za­dać so­bie krzywdę. Lu­biła uciekać w działania autoag­re­syw­ne. Uważa, że sko­ro dusza cier­pi to i ciało mu­si zaz­nać bólu. Za­dawa­nie so­bie sa­mej bólu fi­zyczne­go przy­nosi jej pew­ne­go rodza­ju ukoj­nie, choć tyl­ko na chwilę, ale to był je­dyny sposób. Ma na­wet swoją ulu­bioną me­todę. Po­pat­rzała na swo­je sze­rokie szra­my na rękach, zdążyła na­wet się do nich przyz­wyczaić, choć nie przeczyła te­mu, że czu­je się trochę zażeno­wana tym co ro­bi.
In­ni ludzie tyl­ko krzy­wo pat­rzą na jej ręce i nie pot­ra­fią zro­zumieć, dlacze­go szpe­ci swo­je młode ciało. Często ma­wiają:
- Dziec­ko, jak to wygląda? Dlacze­go się szpe­cisz? Jak ty będziesz wyglądać na sta­rość? Będziesz żałować! - naj­częściej sto­sowa­ny tek­st w jej kierun­ku.
Kiedy słyszy ta­kie coś, to al­bo spoj­rzy lek­ce­ważąco na mówce al­bo, kiedy jest w hu­morze, od­po­wiada:
- Życie to nie kon­kurs, kto będzie naj­le­piej wyglądał na sta­rość. Wszys­cy będziemy jed­na­kowo brzyd­cy i po­mar­szcze­ni. - po­wie­działa z sar­kastycznym uśmie­szkiem. Lu­biła od­po­wiadać tym tek­stem, zga­sił każde­go.
To była jej spra­wa i nikt nie miał pra­wa kwes­tiono­wać jej wy­borów. Była świado­ma te­go, że ludzie lu­bią wcis­kać nos w nies­wo­je spra­wy, aż za bar­dzo. Była zda­nia, że nikt nie po­winien pod­no­sić głosu niep­roszo­ny. Jeśli będzie chciała, sa­ma po­wie. Dla niej to było pros­te i lo­giczne, lecz dla po­zos­tałych nie bar­dzo. Ze­ro zro­zumienia od ko­gokol­wiek.
Ona sa­ma ja­kiś czas te­mu zde­cydo­wała, że nie będzie roz­ma­wiać z ni­kim o tym, co ją męczy. Zro­zumiała, że ludzie tyl­ko będą jej słuchać z wyt­rzeszczo­nymi ocza­mi, ale nic nie zdziałają. Słuchają, bo są ciekaw­scy. Pew­nie w duchu cieszą się, że to nie im się przy­darzyło i mogą da­lej pławić się w swoim jakże świet­nym życiu.

strega63   
sty 12 2016 Lustro mojego życia...
Komentarze (0)

strega63