Kategoria

Opowiadania, strona 1


sty 12 2016 Wolne miejsce w piekle...
Komentarze (0)

Piekło było już prawie całkiem zapełnione, a przed jego bramą oczekiwało jeszcze na wejście wiele osób. Diabeł nie miał innego rozwiązania sytuacji, jak tylko zablokować drzwi przed nowymi kandydatami. -Pozostało tylko jedno miejsce, i jak się rozumie,może je zająć tylko ktoś z was, kto był największym grzesznikiem -powiedział.
-Czy jest wśród zgromadzonych jakiś zawodowy morderca? -Zapytał. Ale nie słysząc pozytywnej odpowiedzi, zmuszony był przestąpić do egzaminowania wszystkich stojących w kolejce grzeszników. W pewnym momencie swój wzrok skierował na jednego z nich, który umknął wcześniej jego uwadze.
-A to, co zrobiłeś? - Zapytał go.
-Nic. Jestem uczciwym człowiekiem, a znalazłem się tutaj jedynie przez przypadek.
-Niemożliwe. Musiałeś jednak coś zawinić.


-Tak, to prawda - powiedział zmartwiony człowiek
- starałem się być zawsze jak najdalej od grzechu. Widziałem jak jedni krzywdzili drugich, ale sam nie brałem w tym udziału.Widziałem dzieci umierające z głodu i sprzedawane, a najsłabsze z nich traktowano jak śmieci. Byłem świadkiem, jak ludzie czynili sobie nawzajem świństwa i oskarżali się. Jedynie ja byłem wolny od pokus i nic nie czyniłem.
Nigdy. -Naprawdę nigdy? -
Zapytał z niedowierzaniem diabeł - czy to rzeczywiście prawda,że widziałeś to wszystko na własne oczy? -Jak najbardziej? ˇ-I naprawdę nic nie zrobiłeś? - Powtórzył jeszcze raz diabeł.-Absolutnie nic! - Diabeł zaśmiał się ze zdziwienia. -Wejdź, mój przyjacielu. Ostatnie wolne miejsce należy do Ciebie
!

strega63   
sty 12 2016 Szczurołap z Hameln...
Komentarze (0)

Od wieków chętnie sięgamy po baśnie i podania ludowe. Czytamy je swoim dzieciom, wracamy do nich jako dorośli, traktując jak fascynującą fikcję literacką. Tymczasem wiele spośród kultowych legend może mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Tak jak opowieść o wydarzeniach, które miały mieć miejsce 26 czerwca 1284 roku w dolnosaksońskim mieście Hameln.

Legenda głosi, że spokój miasteczka zburzyła plaga szczurów. Wynajęty przez mieszkańców szczurołap obiecał zająć się nieproszonymi gośćmi, pod warunkiem jednak, że za usługę otrzyma sowitą zapłatę. Oczywiście nikt w Hameln nie zgłosił sprzeciwu, więc mężczyzna zabrał się do pracy. Wziął piszczałkę i zaczął na niej grać, a szczury z całego miasta wyszły mu na spotkanie. Szczurołap, nie przestając grać, wyruszył w kierunku rzeki znajdującej się za bramą Hameln i wszedł do wody. To samo uczyniły szczury, nieświadome tego, że idą na pewną śmierć. Kiedy wszystkie gryzonie się utopiły, mężczyzna wrócił do miasta po obiecaną zapłatę. Mieszkańcy, uwolnieni od problemu szczurów odmówili jednak wywiązania się z umowy. I wtedy zaczęło się najgorsze. Co prawda mężczyzna opuścił miasto, ale nie na dobre. Jakiś czas później, 26 czerwca, w dniu Jana i Pawła powrócił, by wcielić w życie plan zemsty. Dorośli mieszkańcy Hameln przebywali na mszy, podczas gdy dzieci czekały na powrót rodziców w domach. Szczurołap wyjął swoją piszczałkę i zaczął grać, a najmłodsi mieszkańcy miasta przybyli na dźwięk instrumentu, tak jak szczury. Mężczyzna wyprowadził dzieci poza bramy miasta, na wzgórze. Tam wszyscy, razem ze szczurołapem, rozpłynęli się w powietrzu. Po powrocie do domów rodzice odkryli, że dzieci zniknęły. Pomimo poszukiwań i posłańców wysyłanych do sąsiednich miejscowości nie udało się odnaleźć zaginionych. Pewnego dnia dwoje dzieci powróciło jednak do Hameln. Jedno z nich oślepło, drugie oniemiało, ale razem wskazali dorosłym, gdzie zniknęła grupa. Okazało się, że sto trzydzieści małych ofiar zginęło w jamie na wzgórzu.

Być może legenda jest metaforą zarazy, która zabiła dzieci z dolnosaksońskiego miasteczka. Szczurołap jest w tej wersji symbolem śmierci, która przyszła do Hameln. Spekuluje się, że wersja historii mówiąca o utopieniu się dzieci w rzece jest wspomnieniem jakiegoś katastrofalnego osuwiska, które miało miejsce w pobliżu miasta.

Ostatnia teoria mówi, że cała legenda to tylko zwykła historyjka, której morał mówi by płacić tym, którzy wykonują swoją pracę.

strega63   
sty 12 2016 Babcia śmierć... autor-Albert Jarus
Komentarze (0)

Idzie po­woli. Słychać skrzy­pienie sta­rych kości i płyt­ki, chro­powa­ty od­dech. Snu­je się jak cień po podwórzu. Z mro­ku wyłania się po­mar­szczo­na dłoń cała we krwi. Stróżka pur­pu­ry po­zos­ta­wiona na pia­chu wyz­nacza kieru­nek dro­gi. Cisza i wstrzy­many od­dech… Przechodzi obok. „Można znów łyknąć po­wiet­rze”- po­myślał co­fając się w głąb szo­py. Chciał trwać w bez­ruchu za­nim zro­bi się bez­pie­cznie, jed­nak przewrócił nogą ja­kiś przed­miot. Coś mok­re­go otarło się o je­go łydkę.
- Cho­lera - szepnął pod no­sem. Oczom je­go uka­zała się sta­ra, wysłużona siekiera. Trzo­nek miał spe­cyficzne żłobienia, niczym przys­to­sowa­ny do jed­nej tyl­ko dłoni. Wokół roz­taczała się ciem­na pla­ma. W półmro­ku można było tyl­ko przy­puszczać, że jest to początek wyz­naczo­nej ścieżki.
- Mar­cel! Chodź już! - odez­wał się głos zza og­rodze­nia, gdy tyl­ko skrzy­piąca pos­tać zam­knęła za sobą drzwi do­mu. Chłopak złapał szyb­ko piłkę i ruszył w kierun­ku dziury w płocie, którą naj­częściej dos­ta­wali się na podwórze.
- Co ty tam ty­le ro­biłeś?
- Daj spokój - szepnął, na­bierając po­wiet­rza. - Tam chy­ba ko­goś za­bili.
- Co ty ga­dasz?! Ta sta­rucha? Nie żar­tuj!
- Było tam pełno krwi.
- Gdzie? W szo­pie?
- Tak. I jej ręce… Całe wy­maza­ne…
- Spa­daj­my stąd.

Gdy tyl­ko za­padał zmrok po­ses­ja sta­ruszki zaczy­nała przy­pomi­nać mias­to duchów. Drze­wa pochy­lały się tak nis­ko, że zda­wało się, że płaczą nad ludzkim lo­sem. Roz­la­tujące się bu­dyn­ki nie były w sta­nie nak­reślić ob­ra­zu świet­ności, ja­ki nieg­dyś no­siły. Płot po­dupa­dał w roz­paczy, je­dynie gąszcz krzaków sta­rał się za­tuszo­wać próchno i zgni­liznę całego podwórza. W kątach stały zar­dze­wiałe maszy­ny, opląta­ne chwas­ta­mi, a mie­dzy ni­mi przechadzały się resztki oca­lałych z li­sich po­lowań kur. Jeśli ktoś przy­pat­ry­wał się dłużej po­siadłości, mógł za­kochać się w wiz­ji piękna ja­kie roz­taczała. Dwo­rek co praw­da był już w ruinie, ale nie je­den mias­to­wy wyłożyłby spo­re pieniądze, by zdo­być to cac­ko. Prob­le­mem jed­nak była star­sza pa­ni, która przepłaszała wszys­tkich zain­te­reso­wanych. Na do­miar złego, o ile w dzień wszys­tko wyglądało nor­malnie, o ty­le nocą zaczy­nały dziać się dziw­ne rzeczy.
Dom stał z da­la od za­budo­wań, je­dynym je­go sąsie­dztwem było sta­re bois­ko, na którym gry­wały dzieci. Każde sta­rało się skończyć za­bawę przed zmro­kiem, je­dynie młodzież i miej­sco­we pi­jaczki nic so­bie nie ro­bili z zacho­du słońca. Zdarzało się wielok­rotnie słyszeć dziw­ne głosy, og­ni­ki mi­gające na strychu czy in­ne z po­zoru nor­malne rzeczy, niena­tural­ne jed­nak dla ob­cych.

Następny dzień dla sta­ruszki wyglądał niemal tak sa­mo. Szósta ra­no. W koszy­ku przy bra­mie zos­ta­wione mle­ko i bułki. Często w wa­kac­je dzieciaki cho­wały się w krza­kach nieopo­dal fur­tki i cze­kały w sku­pieniu na „bab­cię śmierć”. Tym ra­zem też by­li. Szósta pięć. Wychodzi. Po­woli prze­suwa pa­tyko­wate no­gi. W oczach dzieciaków pot­worna sta­rucha, która wychodzi z ki­jem i ga­nia za piłki wrzu­cane do ra­batek. W oczach rodziców nie­szczęśli­wa scho­rowa­na ko­bieta. W swoich zaś ciągle zat­roska­na mat­ka… Szła da­lej. Włosy bez­wied­nie tar­gał wiatr. Sta­ra, kwiecis­ta su­kien­ka wyglądała jak wo­rek za­wie­szo­ny na skraw­kach ludzkiego cier­pienia. Wyk­rzy­wiona dłoń sięgnęła do koszy­ka.
- Jest. Przy­gotuj­cie się – odez­wał się je­den z chłopców. – Już!
W jed­nej chwi­li w kierun­ku sta­ruszki padł deszcz drob­nych ka­mieni. Nikt nie sta­rał się tra­fić w pos­tać, je­dynie dać znać o swo­jej niechęci i ciągłej go­towości do wal­ki.
- Ja wam dam gównia­rze! - Od­wróciła się na­pięcie w kierun­ku krzaków. Nig­dy nie chciała ro­bić z ni­mi porządku. Na swój dziw­ny sposób kochała dzieci, a te bar­dziej za­bor­cze po pros­tu ak­cepto­wała. Po nies­ku­tecznej groźbie od­wróciła się i szu­rając le­niwie no­gami wróciła do do­mu. Grup­ka chłopców za­dowo­lona z pod­bo­ju ruszyła w kierun­ku mias­teczka.
- Słysze­liście o Krzyśku - przer­wał śmiech je­den z dzieciaków.
- Ja­kim Krzyśku?
- Ten co kiedyś do nas przy­jechał grać w nogę. Stał na bram­ce. Ta­ki jak­by po wy­pad­ku… z ban­dażem na nad­gar­stku.
- Co ro­werem prze­jechał dwadzieścia ki­losów żeby u nas pog­rać?
- No ten sam.
- A co z nim?
- Po­noć dru­gi dzień go starzy szu­kają. I pały też.
- A co z nim? Uciekł?
- Nie wiem. Podsłuchałem jak rodzi­ce ga­dali, bo to ja­cyś zna­jomi by­li, to raczej nie wygląda to na ucie­czkę.
- Może się za­bił? Al­bo ja­kiś wy­padek…
Przez drogę stworzy­li kil­ka teorii za­ginięcia chłopa­ka. Jed­nak wie­czo­rem, kiedy spot­ka­li się z Mar­ce­lem his­to­ria zaczęła na­bierać no­wego ob­ra­zu.

Niebo zas­nuło się chmu­rami. Kaw­ki, które przy­siadły na drze­wach, zaczęły prze­raźli­wie skrzeczeć. Wiatr wzma­gał się co­raz sil­niej­szy, co chwi­la odsłaniając ko­nary drzew, spod których wyglądały czar­ne straszydła. By­li już pra­wie przed do­mem, jed­nak pył z dro­gi wbi­jał się w oczy, opóźniając mar­sz. „Jak nas złapie na­wet nie będę wie­dział gdzie mam uciekać”- po­myślał Ad­rian. Le­gen­da „bab­ci śmierć” krążyła od lat i jak to z le­gen­da­mi by­wa, z każdym po­kole­niem na­bierała mo­cy.
- Myślisz, że ona ma coś wspólne­go z je­go znik­nięciem? - szepnął z lękiem Ad­rian.
- Nie wiem, ale mu­simy to spraw­dzić. Po­dob­no zam­knęła dusze swoich dzieci w tym do­mu i więzi je…
- Ona miała dzieci? - przer­wał.
- Tak. Jed­no zmarło za­raz po na­rodzi­nach, mówi­li, że je za­biła, a z dru­gim to do tej po­ry nie wiado­mo co się stało.
- Ma­ma mówiła, że ona jakąś znachorką była?
- Wiesz, mie­szkam tu od urodze­nia i pa­miętam jak kiedyś prze­jez­dni py­tali o drogę do niej. Mały byłem, a od kil­ku lat to już ni­kogo nie było.
- Cieka­we co ona tam ro­biła? Pew­nie rzu­cała uro­ki i cza­rowała.
- Chy­ba bar­dziej leczyła. Kiedyś ja­kaś bab­ka mówiła, że ona roz­ma­wia ze zmarłymi. A odkąd por­wała czyjąś duszę, zaczęli ją tak na­zywać.
- Por­wała czyjąś duszę? - powtórzył z niedo­wie­rza­niem.
- Nie wiem, tak mówi­li. Ktoś po wi­zycie u niej po­dob­no stra­cił ro­zum. Sam nie wiem w co wie­rzyć.
Po­woli zbliżali się do do­mu. Dziura w płocie dziś wy­dawała się jak­by mniej­sza. Obaj chłop­cy prze­cisnęli się przez og­rodze­nie i zaczęli zbliżać się do do­mu. Wol­no przeszli obok sta­rej szo­py. Żaden nie chciał ry­zyko­wać wejścia do niej i tra­fienia na coś, co będzie roz­wiąza­niem całej za­gad­ki.
Przy­kucnęli tuż przy ok­nie.
- Ej uważaj trochę – odez­wał się Mar­cel.
- No co, pot­knąłem się o… - schy­lił się by pod­nieść przed­miot - …but?
- Ja­ki but?
- Tram­pek. Co on tu ro­bi?
- Nie wiem, ale wygląda to trochę niepo­kojąco.


Chłop­cy wychy­lili się de­likat­nie, by spraw­dzić co dzieje się w do­mu. Światło było przytłumione i nie wszys­tko było wy­raźne, jed­nak kuchnia nie wyglądała ja­koś szo­kująco. Półki, szaf­ki, ja­kieś naczy­nia na bla­cie - nic szczególne­go. Przy­pat­ry­wali się długo, szu­kając ja­kiegoś śla­du, który mógłby dop­ro­wadzić do Krzyśka. Właści­wie nie wie­dzieli dlacze­go wyb­ra­li ta­ki trop. Świado­mość, że nikt na­wet nie po­myśli o tym, że „bab­cia śmierć” może jeszcze up­ra­wiać swo­je cza­ry, da­wały szansę na do­kona­nie cze­goś wiel­kiego. Kto ni­by miał po­dej­rze­wać przeszło osiem­dziesięciolet­nią sta­ruszkę o por­wa­nie czy mor­der­stwo.
- Mu­simy tam wejść. Spraw­dzić wszys­tko - odez­wał się Mar­cel.
- Nie żar­tuj. A jak ona cze­ka na nas. To cza­row­ni­ca, na pew­no się nas spodziewa.
- Nie ga­daj ty­le tyl­ko choć.
Chłop­cy przy­mie­rza­li się już do drzwi.
- Widziałeś! - załama­nym głosem po­wie­dział Ad­rian.
- Co widziałem?
- Tam na górze… Na strychu ktoś stał.
- Zda­wało ci się – od­rzekł Mar­cel spoglądając w górę.
- Na pew­no nie. Tam ktoś jest i na pew­no nie jest to ta bab­ka. Ja stąd spa­dam.
- Pocze­kaj, nie bądź cy­kor.
- Ja tu tyl­ko na wa­kac­je przy­jechałem i chce cało wrócić do do­mu. Sor­ry Mar­cel, ale jak chcesz pro­wadzić te swo­je śledztwo to be­ze mnie.
- Daj spokój sta­ry, prze­cież nie masz 15 lat.
- Tak, mam rap­tem 16 i wca­le nie oz­nacza to, że jes­tem od­ważny.
De­batę szyb­ko przer­wał ruch w kuchni.
- Cho­waj się - po­wie­dział Mar­cel ciągnąc za bluzkę ko­legę.
Do kuchni weszła sta­ruszka. W rękach miała miskę pełną ja­kiś flaków, czy mięsa. Dłonie na­wet nie drgnęły pod ciężarem naczy­nia.
- Dob­ra, to zaczy­na być dziw­ne - szepnął Ad­rian. – Jak chcesz zos­ta­waj, ale dla mnie za­bawa się skończyła.
- Ad­rian, weź przes­tań.
- Słuchaj sta­ry, nie będę się z tobą li­cyto­wał…
Słowa zas­tygły mu w gar­dle, gdy usłyszał stuk­nięcie szy­by na górze. Tym ra­zem pos­tać młode­go chłopa­ka zo­baczył też Mar­cel.
- Mu­simy o tym ko­muś po­wie­dzieć - odez­wał się lek­ko przes­traszo­ny.
W ok­nie na ułamek se­kun­dy po­jawiła się pos­tać młode­go, wychudzo­nego chłopa­ka. By­li niemal pew­ni, że może to być Krzy­siek lub coś na je­go kształt i po­dobieństwo. W głowie wy­ryła się bla­da twarz z za­pad­nięty­mi po­liczka­mi. Właści­wie trud­no było oce­nić czy żyje czy już nie.
- Co ro­bimy?
- Spa­damy do do­mu. Po­wiemy o wszys­tkim sta­rym i niech oni myślą co da­lej.
Mieli już iść, gdy nag­le zas­krzy­piały drzwi sionek.
- Szyb­ko cho­waj się.


Po chwi­li ot­worzyły się drzwi wejściowe. Sta­ruszka wyszła na próg, roz­glądając się uważnie dookoła. W ciszy stała kil­ka mi­nut, w końcu jed­nak nad­jechał ja­kiś sa­mochód. Wy­siadł z niego star­szy mężczyz­na pod kra­watem i prężnym kro­kiem ruszył w kierun­ku do­mu.
- Mam dla ciebie młode mięsko - odez­wał się sta­ruszka i zap­ro­siła mężczyznę do środ­ka.
Chłop­cy wy­korzys­tując chwilę spo­koju, biegiem ruszy­li w kierun­ku bra­my. Po ta­kich słowach by­li pew­ni, że dzieje się tu coś złego. Ko­nie­cznym było po­wiado­mić nie tyl­ko rodziców, ale też po­licję.

Tym­cza­sem w do­mu sta­ruszka wsta­wiła już pa­tel­nię na gaz i szy­kowała dla gościa pyszną ko­lac­je.
- Jak się czu­jesz ma­mo? - odez­wał się ciepły, męski głos.
- Jak to w tym wieku. Wszys­tko mnie bo­li, a te­raz po tym za­bija­niu to już całkiem.
- Nie mów tyl­ko, że ni­kogo nie pop­ro­siłaś o po­moc.
- Nie po­wiem - uśmie­chnęła się uroczo.
- Ma­mo prze­cież wiesz, że tak nie można. Zamęczysz się.
- Przy­jeżdżasz tak rzad­ko… - wes­tchnęła. - Chciałam przy­goto­wać coś lep­sze­go, ale już nie te la­ta.
Tłuszcz na pa­tel­ni zaczął skwier­czeć. Mężczyz­na pod­szedł i położył na niej dwa ka­wałki mięsa. Za­pach szyb­ko roz­niósł się po do­mu.
- Tak soczyście i pięknie pachnie tyl­ko świeżut­kie mięso – odez­wał się mężczyz­na nachy­lając się nad smażoną por­cją. - U mnie nie ma na to szan­sy, wiesz… Co to?- przer­wał słysząc ja­kiś stu­kot.
- To pew­nie ko­ty, ciągle łażą mi po strychu.
- Masz ko­ty? Prze­cież ich nie lu­biłaś.
- To ja­kieś przybłędy. W tym wieku i ta­kie to­warzys­two jest miłe.
- Pew­nie masz rację.
Stu­kot znów się powtórzył. Po chwi­li w drzwiach kuchni stanął chłopak.
- Przep­raszam… - odez­wał się cichym, łam­li­wym głosem.
- Skąd się tu wziąłeś? - spy­tał mężczyz­na.
Wi­dok wychudzo­nego i po­sinia­czo­nego chłop­ca wpra­wił w osłupienie rodzinę.
- Choć zro­bię ci her­ba­ty – po­wie­działa ciepłym głosem sta­ruszka. Od­sunęła mu krzesło i ges­tem ty­powym dla kochających babć, zap­ro­siła chłop­ca do stołu. W ciszy us­mażyli mięso i po­dali przy­byszo­wi. Nie py­tali już o nic. Pat­rzy­li tyl­ko jak drżące dłonie, pod­noszą ko­lej­ne ka­wałki kur­cza­ka. Jadł jak wygłod­niały wilk, nie pat­rzył na ni­kogo. Tak bar­dzo się za­gubił, że nic nie ro­biło mu różni­cy. Naj­ważniej­szy był ten je­den ułamek se­kun­dy, w którym je­go żołądek czuł, że znów może fun­kcjo­nować. Kil­ka mi­nut trwało nim chłopak się ot­rząsnął i spo­koj­nie od­sunął ta­lerz.
- Dob­rze, a te­raz po­wiedz skąd się tu wziąłeś? - sta­now­czo za­pytał mężczyz­na.
- Przep­raszam… Byłem bar­dzo głod­ny…
- Twoi rodzi­ce wiedzą, że cię nie ma? - zmar­twionym głosem szepnęła sta­ruszka.
- Po­woli. Zacznij jeszcze raz… Od początku.
- Na­zywam się Krzy­siek. Uciekłem z do­mu… - wzrok wbił w podłogę, jak­by bał się wy­powie­dzieć ko­lej­ne słowa. Wie­dział, że wszys­tko się już wy­dało, że cze­ka go powrót do do­mu i ko­lej­na przep­ra­wa. – Proszę mnie nie wyrzu­cać.
- Nikt nie będzie cię wyrzu­cał. Co się stało? Po­mału... Nikt cię nie skrzyw­dzi - kon­ty­nuował mężczyz­na.
- Bo ja… Nie wie­działem, gdzie mam pójść, a to było miej­sce… Kiedyś grałem tu w piłkę i chłop­cy mówi­li, że krąży tu ja­kaś le­gen­da… To tak jak z cmen­tarzem… Nikt nocą nie pójdzie, bo każdy się boi. Dla­tego jak uciekłem, po­myślałem, że tu­taj nikt mnie nie będzie szu­kał. Nie miałem pieniędzy, nie zab­rałem żad­nych rzeczy. Wy­biegłem, tak jak stałem.
- Co się ta­kiego stało?
- Te­go dnia znów wrócił wy­pity… Mój oj­ciec… Mat­ka zaw­sze cicho spełniała je­go po­lece­nia… Często krzyczał i wy­zywał, ale jej nie bił. Ja za to dos­ta­wałem przy każdej okaz­ji. W ten nie­szczęsny dzień znów poszło o jakąś pier­dołę, nie wyt­rzy­małem i od­dałem mu. Nies­te­ty nie był na ty­le pi­jany żeby paść. Od­chy­lił tyl­ko głowę… Widziałem je­go spoj­rze­nie… Na­wet się nie za­wahał. Po­wie­dział tyl­ko „ty gównia­rzu” i za­ciśniętą pięść skiero­wał w moją skroń. Od­biłem się od ściany. Za­nim zdążyłem wy­biec dos­tałem jeszcze kop­niaka w brzuch. Pew­nie gdy­by nie mat­ka ska­towałby mnie… Weszła i krzyknęła… W tym cza­sie zdążyłem zwlec się na próg, i tak po­woli… - łzy już za­cisnęły mu gardło. Nie bał się już, chciał jak naj­szyb­ciej zrzu­cić ten ciężar. Z bólem przełykał ślinę i ciągnął da­lej. - …wyszedłem z do­mu tak jak stałem. Nie wróciłem na noc, ale chy­ba na­wet nie zauważyli, że zniknąłem. Z tru­dem tu doszedłem… To ty­le ki­lometrów, a nie chciałem uk­ry­wać się w mo­jej wios­ce… tam wszys­cy się znają - mówił już co­raz wol­niej. Na początku ocierał mok­re oczy ręka­wem, później już przes­tał. Łzy jak krop­le deszczu roz­bryz­gi­wały się o blat stołu. Sta­ruszka wstała i po­deszła do ko­mody. Ot­worzyła szafkę i wy­ciągnęła z niej pu­dełko pełne plas­trów, ban­daży i maści. Chwilę stała wpat­rzo­na w po­jem­nik. Oczy zeszkliły się bar­dziej niż przy kro­jeniu ce­buli. Dłonie oparła o blat… drżały nies­po­koj­nie. W głowie powrócił ob­raz jej nieżyjącej córeczki. Była pew­na, że po­godziła się z lo­sem, jed­nak słuchając his­to­rii Krzy­sia wszys­tko wróciło. Wrócił ból i niemoc, które to­warzyszyły przez ty­le lat… Chciała je ochro­nić, chciała ra­tować, a wszys­cy wy­dali na nią wy­rok. Nie chciała by ktoś znał prawdę, bo ni­by po co. Ta­ka tra­gedia… Po twarzy pełnej bruzd spłynęły łzy. Szyb­ko je wtarła i wróciła do stołu.
- Daj rękę – po­wie­działa do chłop­ca. Bez na­mysłu wy­ciągną dłoń. Była cała po­sinia­czo­na i pełna zas­chłej krwi.
- Dzięku­je pa­ni. Wiem, że nie mogę pro­sić o ta­kie rzeczy, ale chciałbym tu zos­tać. Rodziców na pew­no nie ob­chodzi to, co ze mną się dzieje…
- Wiesz, że nie możemy te­go tak zos­ta­wić. Mu­sisz wra­cać do do­mu – po­wie­dział mężczyz­na, chwy­tając za ra­mię chłopa­ka.
- Proszę… Będę po­magał… Mogę sie­dzieć na strychu cały czas…
- Krzy­siek…
- Wiem…
- Ro­zumiem, że nie chcesz wra­cać, ale możesz liczyć na moją po­moc. Możesz mi wie­rzyć, że nie zos­ta­wię cię z tym sam. Po­radzi­my so­bie…- mówił ciepło. - A co się stało z twoim bu­tem? - uśmie­chnął się mężczyz­na, spoglądając na bosą stopę chłopa­ka.
- Prze­mokły mi i chciałem je wy­suszyć na ok­nie, ale je­den spadł…
- Dob­rze – wtrąciła się sta­ruszka - te­raz zdej­mij koszulkę, nas­ma­ruje­my ci te si­niaki.
Sie­dzieli jeszcze chwilę po­rusze­ni całą sy­tuacją, gdy przez ok­no wbiło się czer­wo­no-niebies­kie światło.
- Po­lic­ja przy­jechała…

strega63   
sty 12 2016 Fast food...
Komentarze (0)

No chodź, nie mów mi, że nie jesteś głodny! –Nalegał Michał.
-Jestem. –Odpowiedział Robert. –Ale nie wypiłem wystarczająco dużo, żeby zjeść hamburgera z tamtej nory.
-Nie przesadzaj. Zawsze tam chodzimy. Chcesz zerwać z tą wspaniałą tradycją?
-Nie. Mówię tylko, że nie wypiłem wystarczająco dużo piw. A to jest niezbędne. One mi dodają śmiałości.
-Komplikujesz. Hamburger max za 4.90zł! Od której jesteśmy na nogach? Na siódmą mieliśmy praktyki, po których pojechaliśmy z Olą i Edytą do Parku Chorzowskiego na piwo. Siedzieliśmy tam do dwudziestej, a teraz znowu jesteśmy w Katowicach. Nie uwierzę, że po całym dniu na nogach, zjedzonych tylko dwóch bułkach i wypitych czterech piwach nie masz ochoty na hamburgera max!
-No zjadłbym coś... przytaknął Robert. –Ale ten bar jest strasznie obskurny!
-Jakoś nigdy wcześniej Ci to nie przeszkadzało.
-Jakoś nigdy wcześniej nie byłem na tyle trzeźwy!
-No dobra...posmutniał Michał. –Ja stawiam.


-Widzisz, wreszcie jakiś konkret. –Ucieszył się Robert. Chłopcy szli ulicą 3 maja, która nawet teraz, o godzinie dwudziestej pierwszej tętniła życiem. Skręcili w lewo, udając się na estakadę prowadzącą do głównego wejścia dworca PKP, który był celem ich podróży. Gdy weszli do środka, uderzyła w nich fala smrodu. Co kilkanaście metrów na swoich kartonowych posłaniach spali bezdomni. Michał i Robert, przyzwyczajeni do tego widoku, zeszli na niższy poziom dworca i skręcili w prawo a następnie w lewo. Ciągnął się przed nimi teraz długi, pusty korytarz, prowadzący do tylniego wyjścia z dworca. Na jego końcu znajdował się niewielki bar.
-No to nie ma odwrotu. –Uśmiechnął się Michał. –Idziemy. Lampy na suficie nieustannie migotały.
-Tylko pamiętaj, stawiasz! przypomniał Robert. Dwie minuty później dotarli na miejsce. Nad wejściem znajdował się niewielki szyld z napisem „Bar Uniwersalny”. Michał złapał za klamkę i otworzył drzwi, które strasznie zaskrzypiały. W środku stało jedynie kilka barowych krzeseł. Na rożnie kręciły się trzy kurczaki. Pewnie te same co wczoraj. I tydzień temu. Nie zdziwił ich fakt, że byli jedynymi klientami, żadna nowość. Michał podszedł do lady. Ani śladu ekspedientki.
-Przepraszam! –Zawołał. –Chcielibyśmy zamówić!
Po chwili otworzyły się małe drzwiczki pokoju gospodarczego, znajdującego się na tyłach pomieszczenia. Wyszła przez nie staruszka, ubrana w biały, poplamiony fartuch. Kulejąc podeszła do lady.
-W czym mogę pomóc młodzieńcom? –Zapytała z uśmiechem na pomarszczonej twarzy.
-Prosimy dwa hamburgery max...


-Oczywiście. Życzycie sobie z mięsem drobiowym, czy wieprzowym?
-Wieprzowym! –Krzyknął Robert, stojący przy drzwiach.
-Już się robi. –Odpowiedziała staruszka i pokuśtykała z powrotem do pokoju gospodarczego. Chwilę później wróciła, skrywając dłonie za plecami.
-Bardzo mi przykro. –Rzekła. –Wieprzowinka właśnie się skończyła. Zechcą panowie poczekać? Lada moment powinniśmy mieć dostawę. Michał spojrzał na Roberta. Ten kiwnął potwierdzająco głową.
-To może ja z góry zapłacę? –Zaproponował Michał.
-Nie ma problemu. –Uśmiechnęła się staruszka. Chłopak wcisnął dłoń do kieszeni. Udało mu się wydobyć dwie monety pięciozłotowe. Położył je na ladzie. Nagle staruszka wyciągnęła zza pleców prawą dłoń, w której ściskała tasak. Nad wyraz energicznym jak na swój wiek ruchem uderzyła w ladę, ucinając w okolicach knykci cztery palce chłopaka.
-Jezus! –Krzyknął zraniony. Zdrową dłonią złapał nadgarstek okaleczonej ręki i zawył z bólu. Krew tryskająca z kikutów obryzgała jego twarz. Podbiegł do niego Robert i złapał za ramię.
-Spierdalamy stąd! –Rozkazał. Chłopcy wybiegli z baru i zniknęli w tunelu dworca. Tymczasem uśmiechnięta staruszka podniosła palce z lady i schowała je do kieszeni fartucha. Następnie złapała szmatę do podłogi i powycierała krew. Gdy sprzątnęła, kulejąc udała się do małego pokoiku. Stanęła przy stole, na którym znajdowała się srebrna maszynka do mielenia mięsa. Przez górny otwór wepchnęła do niej cztery młode palce. Zaczęła kręcić korbką. Pomieszczenie wypełnił okropny dźwięk łamanych kości. Po chwili przez wyjściowe dziurki zaczęła wypełzać różowa masa, wprost do podstawionej miski. Staruszka obejrzała


-Mało... powiedziała, wyraźnie smutniejąc. Zamyśliła się. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Zaczęła grzebać we wszystkich szafkach oraz szufladach. W jednej z nich znalazła kombinerki. Uśmiechnęła się triumfalnie. Usiadła na taborecie i ściągnęła prawego buta. Jej oczom ukazała się brudna stopa z tylko jednym, największym palcem. W miejscach pozostałych znajdowały się zaropiałe rany. Chwyciła stopę a palca, przyozdobionego długim pazurem, złapała kombinerkami. Ścisnęła rękojeść, co wycisnęło jej łzy z oczu. Po chwili paluch upadł na podłogę. Kobieta nałożyła na stopę, już bez żadnego palca, foliowy worek. Syknęła z bólu. Następnie założyła buta, podniosła z ziemi palec i wstała. Uśmiechnęła się, ocierając łzy. Podeszła do maszynki, włożyła do niej brudnego palucha i zaczęła mielić. Gdy skończyła, wyciągnęła z miski masę i zaczęła formować kulkę. Następnie rozpłaszczyła ją na blacie piekarnika.
-Jest tu ktoś?dało się niespodziewanie słyszeć z głównego pomieszczenia. Staruszka pospiesznie udała się tam, kulejąc jeszcze bardziej.
-Tak? –Zapytała najmilej jak tylko potrafiła.
-Dobry wieczór. Poproszę hamburgera max. Najlepiej z mięsem wieprzowym. –Złożył zamówienie mężczyzna.
-Ma pan szczęście! –Odpowiedziała staruszka. –Właśnie mieliśmy dostawę świeżutkiego mięska!

strega63   
sty 12 2016 Bajka o zranionym aniele...
Komentarze (0)

Był sobie pewnego razu anioł, którego słabością największą była miłość do ludzi i chęć pomagania im. Obserwował z wysoka ich losy, ich cierpienia i problemy – jedyne czego chciał, to pomóc im, ulżyć w ich ciężkiej doli. I zdarzyło się tak, że gdy miał już dość przyglądania się tylko, sfrunął na ziemię, w majestacie blasku i szumu skrzydeł i pomógł. Jednej osobie, drugiej, trzeciej... Pojawiał się tylko na chwilę lecz wszędzie tam, gdzie się pojawił – nagle los się odmieniał. Ktoś znajdował pracę, ktoś odzyskiwał utraconą miłość, ktoś wyzdrowiał z nieuleczalnej choroby... Ludzie z ust do ust przekazywali sobie opowieść o przychodzącym znikąd aniele, który wszystkim pomaga, spełnia życzenia, ulepsza człowiecze życie...



Pewnego dnia jednak, pośrodku zatłoczonej ulicy, ktoś rozpoznał anioła i gromkim głosem krzyknął: „To on!” Jak na komendę ludzie rzucili się w jego stronę, wykrzykując swoje prośby, pragnąc mocy, żądając cudów. Tłoczyli się wokół niego jak mrówki, wyciągając ręce, szarpiąc go, wyrywając pióra, przepychając się do niego. Każdy chciał mieć kawałek dla siebie. W ścisku zadeptywali siebie nawzajem, lgnąc do obietnicy spełnienia marzeń. Krzyczeli, szarpali, darli, drapali, rozpychali się i bili... Anioł stał w pokorze...



Nie minęło zbyt wiele chwil, a ulica opustoszała. Pośrodku pozostała tylko jedna postać... W podartej szacie, z powyrywanymi włosami, pooraną paznokciami twarzą, krwią cieknącą cienkim strumyczkiem z nosa... i z kikutem prawego skrzydła, w którym już piór nie było a jedynie strzęp żałosny... Zraniony anioł kulejąc, powlókł się przed siebie, w gardle dusząc gorycz zawodu. To nie byli ludzie – opanowani niepohamowaną żądzą spełnienia swoich pragnień, przemienili się w dzikie zwierzęta. Gdy miast anioła w ich drapieżnych rękach pozostał jedynie strzęp postaci – odstąpili widząc, że nic z ich marzeń nie będzie. Niektórzy nawet przeklinali go i lżyli, że nie zechciał im pomóc. To bolało... Bardziej niż zadane fizycznie rany...



Anioł stracił swoją wiarę w ludzi. Dzień po dniu wędrował ulicami, popychany przez mijających ludzi, w których oczach widział jedynie pogardę i niechęć. „Kaleka... brudas... odmieniec...” - słyszał ich myśli. Dostrzegał ich pełne odrazy miny. Jego szare oczy zachodziły wtedy łzami. Chciał wykrzyczeć, że to oni takim go uczynili, że to przez nich tak wygląda, ale przecież był aniołem. Nie mógł tego powiedzieć nikomu prosto w twarz. Cierpiał więc dalej w milczeniu.



 



Jego biała szata wkrótce poszarzała, postrzępione jej skrawki luźno zwisały z wychudzonego ciała. Kikut obszarpanego skrzydła zabliźnił się i już tak nie promieniował bólem (drugie skrzydło przezornie ukrył pod szatą, przywiązane ściśle do pleców). Na twarzy pozostała mu brzydka blizna po wyjątkowo mocnej ranie zadanej paznokciem przez jakąś krzykliwą kobietę. Skołtunione, długie włosy pozlepiały się w strąki i straciły dawny blask.



Każdego dnia anioł tęsknie patrzył w niebo. Na niebieskie przestworza, na białe obłoki skąpane w złotym blasku słońca. I marzył. Marzył, by móc znowu latać, poczuć wiatr pod skrzydłami, spojrzeć z góry na cały świat, poczuć ten smak wolności. Tęsknił i z każdym mijającym dniem tęsknota się wzmagała. Wielekroć nieświadomie chciał wzbić się w górę, a wtedy przejmujący ból brakującego skrzydła przypominał o niemożności zrealizowania marzeń. Zastygał wtedy w miejscu, patrząc prosto w niebo, a po jego policzkach spływały duże łzy...



Pewnego dnia siedział skulony na krawężniku, ramionami obejmując kolana, ze spuszczoną w dół głową. Obserwował strużkę wody spływająca do kanału ściekowego, rozmyślając nad własnym upływającym życiem. W tafli wody odbijało się błękitne niebo – jego tęsknota i nieosiągalne marzenie. I nagle odbite w wodzie niebo przesłonił cień, a na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Uniósł głowę i spojrzał prosto w głęboką zieleń przenikliwych oczu kobiety. Rozpoznał ją natychmiast: ona też była aniołem – nie sposób było się pomylić. Chwilę przed tym, jak jego wzrok spoczął na jej barkach wiedział – była taka jak on. Jak siostra bliźniaczka, jak lustrzane odbicie jego samego. Z tym samym bólem w oczach, z tak samo uszkodzonym skrzydłem, z tą samą tęsknotą, która bezgłośnie wyrywała się z całego jej ciała...



Wstał powoli, ujmując jej delikatną dłoń. Ich twarze rozjaśnił uśmiech zrozumienia. Bez słowa, w absolutnym milczeniu, stojąc naprzeciw siebie, uwolnili swoje pojedyncze skrzydła. Objęli się mocno w bratnim porozumieniu dusz i niczym jedno ciało poruszyli skrzydłami – każde swoim. Kurz zatańczył nad miejskim brukiem, gdy wznosili się w powietrze, rytmicznie, majestatycznie, odzyskując dawną chwałę, blask i moc... Poszybowali ku błękitnym przestworzom, nurzając się w obłokach, kąpiąc w słonecznym blasku... Wiatr niósł ich perlisty śmiech...
...bo nawet zraniony anioł może znowu latać...

Rafał Wieliczko

strega63