Kategoria

Opowiadania, strona 3


sty 12 2016 She...
Komentarze (0)

Kochała słońce. Szczególnie ciepłe pro­mienie słoneczne pa­dające na jej twarz. Zaw­sze uważała, iż ma wiel­kie szczęście, że jej pokój leży na tak świet­nym położeniu względem słońca. Otóż gdy ra­no się obudzi, wi­tają ją ciepłe pro­mienie wschodzące­go słońca ( oczy­wiście tyl­ko wte­dy, kiedy to słońce jest na ho­ryzon­cie). Ta­kie po­wita­nie spra­wia, że dzień wy­daje się być choć trochę lep­szy i dzięki te­mu może za­gościć przy­naj­mniej ma­leńki uśmiech na jej twarzy. To bu­dujące. Lecz nag­le przy­pomi­na się jej z czym mu­si się zma­gać każde­go dnia. Dla niej każdy no­wy dzień oz­nacza po­tyczkę z samą sobą, ze swoją własną oso­bowością.

Dzień zaczy­na się tak jak wszys­tkie pop­rzed­nie. Po­mału wsta­je i zas­ta­wia się, jak zły będzie dzi­siej­szy dzień. Spędzę ten dzień spo­koj­nie przed kom­pu­terem odmóżdżając się, czy może zno­wuż będę wy­myślać so­bie wyszu­kany sposób w ja­ki mogłabym um­rzeć? - py­tała siebie w duchu.
Jak to jest, że jed­ni mają og­romne par­cie aby żyć, a drudzy równie moc­no chcą so­bie je odeb­rać. By­wały ta­kie dni, które całko­wicie tra­ciła na prze­myśle­nie do­tyczące śmier­ci. Przez większość dnia ob­myślała plan ideal­ne­go sa­mobójstwa, by później stwier­dzić, że nie po­doła, nie da ra­dy, to zbyt ok­rutne. Po­tem tyl­ko wi­niła siebie, że jest tchórzem, bo nie pot­ra­fi na­wet się za­bić.
Jes­tem tchórzem, bo nie pot­ra­fię żyć ani na­wet się za­bić. - przem­knęło jej przez myśli.

Poczuła się zre­zyg­no­wana na myśl, że być może po raz ko­lej­ny dos­ta­nie sym­ptomów roz­pa­du oso­bowości. Zaw­sze pod­czas roz­pa­du włas­nej oso­bowości czu­je, że nag­le wszys­tko sta­je bez sen­su jeszcze bar­dziej niż zwyk­le. Wszys­tko nag­le sta­je się ta­kie od­ległe i bez znacze­nia... Cały jej świat le­ga w gru­zach. Do te­go ma ochotę za­dać so­bie krzywdę. Lu­biła uciekać w działania autoag­re­syw­ne. Uważa, że sko­ro dusza cier­pi to i ciało mu­si zaz­nać bólu. Za­dawa­nie so­bie sa­mej bólu fi­zyczne­go przy­nosi jej pew­ne­go rodza­ju ukoj­nie, choć tyl­ko na chwilę, ale to był je­dyny sposób. Ma na­wet swoją ulu­bioną me­todę. Po­pat­rzała na swo­je sze­rokie szra­my na rękach, zdążyła na­wet się do nich przyz­wyczaić, choć nie przeczyła te­mu, że czu­je się trochę zażeno­wana tym co ro­bi.
In­ni ludzie tyl­ko krzy­wo pat­rzą na jej ręce i nie pot­ra­fią zro­zumieć, dlacze­go szpe­ci swo­je młode ciało. Często ma­wiają:
- Dziec­ko, jak to wygląda? Dlacze­go się szpe­cisz? Jak ty będziesz wyglądać na sta­rość? Będziesz żałować! - naj­częściej sto­sowa­ny tek­st w jej kierun­ku.
Kiedy słyszy ta­kie coś, to al­bo spoj­rzy lek­ce­ważąco na mówce al­bo, kiedy jest w hu­morze, od­po­wiada:
- Życie to nie kon­kurs, kto będzie naj­le­piej wyglądał na sta­rość. Wszys­cy będziemy jed­na­kowo brzyd­cy i po­mar­szcze­ni. - po­wie­działa z sar­kastycznym uśmie­szkiem. Lu­biła od­po­wiadać tym tek­stem, zga­sił każde­go.
To była jej spra­wa i nikt nie miał pra­wa kwes­tiono­wać jej wy­borów. Była świado­ma te­go, że ludzie lu­bią wcis­kać nos w nies­wo­je spra­wy, aż za bar­dzo. Była zda­nia, że nikt nie po­winien pod­no­sić głosu niep­roszo­ny. Jeśli będzie chciała, sa­ma po­wie. Dla niej to było pros­te i lo­giczne, lecz dla po­zos­tałych nie bar­dzo. Ze­ro zro­zumienia od ko­gokol­wiek.
Ona sa­ma ja­kiś czas te­mu zde­cydo­wała, że nie będzie roz­ma­wiać z ni­kim o tym, co ją męczy. Zro­zumiała, że ludzie tyl­ko będą jej słuchać z wyt­rzeszczo­nymi ocza­mi, ale nic nie zdziałają. Słuchają, bo są ciekaw­scy. Pew­nie w duchu cieszą się, że to nie im się przy­darzyło i mogą da­lej pławić się w swoim jakże świet­nym życiu.

strega63   
sty 12 2016 Krwawe sierpniowe przedpołudnie...
Komentarze (0)

Czwarty sierpnia 1892 roku był naprawdę upalnym dniem. Choć dochodziła dopiero jedenasta przed południem, miasteczko Fall River w Massachusets tonęło w słonecznym żarze i opływało potem. W trzypiętrowym domu przy Second Street, pod numerem 92, służąca państwa Borden, Bridget Sullivan odpoczywała w swoim pokoju na poddaszu, czuła się bowiem nie najlepiej.

O godzinie 11: 10 spokój Bridget, jak też i całego domu Bordenów został zakłócony , a to co nastąpiło chwilę później miało wstrząsnąć całym Fall River.
-Maggie -rozległo się z dołu.-Maggie, chodź tu natychmiast!
Bridget rozpoznała natychmiast głos Lizzie, młodszej z córek jej chlebodawców, która, swoim zwyczajem, nazwała ją Maggie.
-O co chodzi?-zapytała, nie mając widać zbytniej ochoty by wracać do pracy.
-Chodź tu natychmiast! Ojciec nie żyje! Ktoś tu wszedł i go zabił!

Bridget pomknęła na dół jak najszybciej mogła, znajdując Lizzie przy drzwiach kuchennych. Panna Borden powstrzymałą służącą przed wejściem do salonu gdzie miał znajdować się pan Borden i nakazała jej biec po lekarza. Mieszkającego po drugiej stronie ulicy doktora Bowena akurat nie było, wiec, przekazawszy jego małżonce wiadomość o morderstwie, Bridget wróciła do domu, skąd Lizzie wyslała ją ponownie, tym razem po przyjaciółkę sióstr Borden, pannę Russell.

Kiedy w końcu doktor Bowen dotarł na miejsce, Lizzie wprowadziła go do pokoju w którym znajdowało się ciało jej ojca. Siedemdziesięcioletni Andrew Borden leżał na kanapie, tak jak ułożył się do drzemki, obute stopy wsparłszy o podłogę, by nie pobrudzić obicia. To, co zostało z jego głowy leżało na poduszce. Morderca zadał mu jedenaście ciosów siekierą prosto w twarz, przecinając jedną gałkę oczną, która wypłynęła z oczodołu, rozłupując grzbiet nosa i łamiąc kości czaszki. Krew zbryzgała podłogę, ścianę nad oparciem kanapy, jak też wiszący na niej obraz.

Co logiczne, zaczęto się zastanawiać gdzie jest żona pana Borden, a raczej wdowa po nim, bo trzeba ją było powiadomić o tym co zaszło. Lizzie stwierdziła iż słyszała jak jej macocha wchodziła do domu, przeto powinna być na którymś z górnych pięter. Posłała po panią Borden Bridget. Ta jednak, co dość dziwne, stanowczo odmówiła wykonania polecenia, być może obawiajac się, że gdzieś może czyhać szaleniec z siekierą który zabił jej chlebodawcę. Obecna przy tym sąsiadka, pani Churchill, zadeklarowała że wobec tego ona pójdzie na górę i sprawdzi czy Abby Borden tam jest. Bridget z pewnymi oporami zgodziła się pójść razem z nią. Obie panie wstąpiły zatem na frontowe schody, lecz zanim jeszcze dotarły na podest pierwszego piętra, poprzez otwarte drzwi pokoju gościnnego dostrzegły bezwładną postać leżącą na podłodze.

Spanikowana słuząca zamarła, zaś pani Churchill minęła ją, z zimną krwią obejrzała ciało, po czym pospieszyła na parter by zaraportować zebranym tam osobom iż znalazła następne zwłoki. Sześćdziesięcioczteroletnia Abby Borden, zaskoczona w trakcie szorowania podłogi otrzymała dziewiętnaście potężnych ciosów siekierą w głowę, które, podobnie jak w wypadku jej męża, zadano od tyłu.

Na miejsce zbrodni przybyła policja i rozpoczęło się śledztwo. Funkcjonariusz Mullaly zapytał Lizzie czy w domu są jakieś siekiery.
-Ależ oczywiście-odparła.-Są wszędzie.
Bridget, z polecenia Lizzie, zaprowadziła policjantów do piwnicy, gdzie przechowywano siekiery. Jedna miala zakrwawione ostrze z przyklejonymi doń włosami, jak się później okazało i krew i włosy należały do krowy. Druga była śmiertelnie zardzewiała, trzecia zakurzona, a czwarta pokryta popiołem i pozbawiona trzonka. Panowie władza zarekwirowali pierwszą i czwartą siekierę, po czym zapytali Lizzie co robiła tego przedpołudnia. Panna Borden oznajmiła ze poszukiwala ciężarków do wędki na stryszku w szopie. Funkcjonariusze udali się na rzeczony stryszek, by stwierdzić iż jego podłoga pokryta była imponującą warstwą kurzu, i nie wyglądała jakby ktoś po niej ostatnio chodził.

Tymczasem ciała państwa Borden przeniesiono do jadalni, gdzie, na stole przeznaczonym zasadniczo do spożywania przy nim posiłków, dokonano sekcji zwłok. Bardzo jestem ciekawa kto po tym posprzątał i czy znalazła się potem osoba zdolna zjeść tam obiad. Gdy o siódmiej wieczorem powróciła Emma Borden, starsza siostra Lizzie, ciała ofiar nadal spoczywały na jadalnym stole, oczekując na przybycie przedsiębiorcy pogrzebowego. Żeby dopełnić dziwnego a makabrycznego obrazu rzeczy, nadmienić nalezy że noc tę Bridget Sullivan spędziła u sąsiadów, Alice Russell w sypialni państwa Borden, Emma i Lizzie w swoich pokojach, zaś goszczący od kilku dni w domu przy Second Street John Morse, wuj Bordenówien, poszedł spać do pokkoju gościnnego. Tego samego w którym znaleziono zmasakrowane zwłoki Abby Borden.

Następnego dnia, piątego sierpnia 1892 roku, mieszkańcy Fall River mogli przeczytać w "Fall River Globe", lokalnej gazecie, wywiad z niejakim Hiramem Harringtonem, mężem jedynej siostry Andrew Bordena, Luany Borden Harrington. Ówże Hiram utrzymywał fałszywie że rozmawiał z Lizzie wieczorem czwartego sierpnia, i że nie wykazywała ona żadnych oznak gniewu czy żalu z powodu śmierci ojca i macochy. Jak można się domyśleć prasa lokalna nie zajmowała sie niczym innym prócz sprawy Bordenów. Tymczasem policja, dowiedziawszy się że młodsza z Bordenówien usiłowala nie tak dawno temu nabyć pewną ilość trucizny, podążyła tym tropem. Odnaleziono aptekarza, pana Bence i pobrano od niego zeznania.

Dzień później miał odbyć się pogrzeb państwa Borden, ceremonia jednak została wstrzymana, albowiem doktor Wood zechciał przeprowadzić dodatkową autopsję. Wykonano gipsowe odlewy czaszek obojga ofiar, przy czym, nie wiedzieć czemu, głowa pana Borden nie została zwrócona i nieszczęśnika pochowano ostatecznie bez niej.

W końcu rozpoczęło się wstępne dochodzenie przed obliczem sądu, pod przewodnictwem sędziego Blaisdella. I wybuchła bomba, albowiem zakończono je aresztowaniem Lizzie Borden, jako podejrzanej o popełnienie tych dwóch straszliwych mordów. Na decyzji sędziego zaważyło zeznanie panny Russell, która widziała jak w niedzielny ranek, siódmego sierpnia, Lizzie paliła w kuchennym piecu suknię, rzekomo poplamioną farbą.



Oskarżenie, już w trakcie właściwego procesu, dowodziło że Lizzie miała powody by chcieć sie pozbyć ojca i macochy. Otóż Andrew Borden zapisał, bądź też chciał zapisać (tego bowiem nie ustalono, a ewentualny nowy testament nigdy nie został odnaleziony) swojej żonie całą swą posiadłość, wartą wtedy pół miliona dolarów, córkom pozostawiając jedynie niewielkie legaty po 25 tysięcy dolarów. Jednak, jak już wspomniałam, nie ustalono tego na pewno, a wuj Morse, któremu nieboszczyk Andrew miał się zwierzyć z napisania nowej woli, plątał się w zeznaniach niemiłosiernie, raz twierdząc że denat o nowym zapisie mówił, a innym razem utrzymując że nie.

Panna Borden nie miała również alibi, będąc jedynym członkiem rodziny (ofiar nie licząc) obecnym w domu w czasie kiedy popełniono obydwa morderstwa, jako że wuj Morse odwiedzał krewnych a Emma bawiła na mieście. Według jej własnych zeznań, Lizzie między dziewiątą a dziesiątą, gdy zabito Abby, przebywała w domu, natomiast około jedenastej poszukiwała ciężarka w szopie. Jak już wspomniałam, policja po zbadaniu szopy orzekła że nikt tam nie wchodził od dawna, natomiast brak śladów włamania do domu Bordenów nasuwał podejrzenie że straszliwego czynu dokonał ktoś z domowników.

Z drugiej jednak strony trudno zarąbać kogoś siekierą nie opryskawszy się przy tym samemu krwią ofiary. Bridget Sullivan rozmawiała z Lizzie w czasie między zabójstwami, nie zauważyła jednak śladów krwi na jej odzieży. Trudno przypuścić że Lizzie zabiła macochę, odstawiła siekierę gdzieś do kącika, przebrała się w czystą odzież, odczekała przeszło godzinę, pokazując się w tym czasie Bridget, znowu ubrała sie w splamioną suknię, wzięła siekierę z kąta, zarąbała swego ojca, dokonała kolejnej zmiany garderoby, po czym wszczęła alarm. Albo źle określono czas popełnienia obydwu morderstw, albo panna Borden tego nie zrobiła.

Dość wątpliwa wydaje się również inna hipoteza oskarżenia w myśl której Lizzie zamordowawszy rodziców ułamała trzonek siekiery, umyła ostrze, wytarzala je w popiele, po czym położyła je w piwnicy obok innych siekier. Na zdjęciach można zobaczyć niedużą i raczej drobną kobietę, nie zaś straszliwą horpynę o obwodzie bicepsa wynoszącym pół metra, a trudno sobie wyobrazić zeby normalna kobieta mogła złamać stylisko siekiery, wykonywane z reguły z gęstego i twardego drewna jak buczyna czy dębina.

Tak czy inaczej oskarżenie nie miało nawet cienia bezpośredniego dowodu łączącego Lizzie z morderstwami, dysponując wyłącznie materiałem poszlakowym. Nie należy się przeto dziwić iż panna Borden została ostatecznie uniewinniona, a sprawa zabójstwa Andrewa i Abby Borden po dziś dzień pozostaje nierozwiązana

 

strega63   
sty 10 2016 Czerwony K-pturek
Komentarze (0)

Dawno, dawno temu, była sobie mała internautka, a nazywała się Czerwony K-pturek. Codziennie chatowala sobie z przyjaciółmi na kanale #las, aż tu pewnego dnia dostała maila od Mamy, w którym było napisane:
"Kochana Córeczko, w załączniku przesyłam Ci pliki HTMLowe dla Babci. zaFTPuj się, proszę, na konto Babci i daj jej te pliki, bo są potrzebne, żeby postawić sobie stronę webową. Całuję. Mama"

Tak wiec nasza mała internautka odpaliła sobie Windowsowego FTPa i zalogowała się jako "K-pturek", żeby przesłać babci pliki, które właśnie dostała od mamy. Akurat ściągała załącznik ze swojego konta webmailowego gdy nagle dostała przez ICQa wiadomość od użytkownika o adresie e-wilk@hacker.las.com E-wilk uprzejmie ją pozdrowił i zapytał dokąd to się wybierała.
K-pturek odpowiedział:
* Loguję się na konto Babci, żeby przeFTPować parę plików potrzebnych do postawienia własnej strony webowej.
Po takiej odpowiedzi E-wilk zatelnetował się na skróty i połączył się z kontem Babci pierwszy.Gdy konto babci zapytało go o login ID, wstukał "k-pturek", scrackował hasło i wszedł na konto. Babcia, gdy zorientowała się, że to nie K-pturek tylko ktoś inny, natychmiast skillowala mu process, ale niestety E-wilk był szybszy. Zrobił jej ICMP flood''a na wszystkie porty, których firewall babci nie pilnował, firewall się wywalił, a E-wilk zmienił hasło Babci. Potem przyznał sobie prawa ROOTa i zmienił system operacyjny na nowy, który nawet interfejsem przypominał stary system babci. A gdy już wszystko było zainstalowane, rozgościł się na koncie babci podszywając się pod dotychczasową właścicielkę.Po chwili zalogował się K-pturek i po wejściu na konto babci zorientował się, że coś się tu zmieniło. Zatalkował szybko do babci i zapytał:
- Babciu, a dlaczego masz taką wielką quotę na dysku ?
- Żeby lepiej pomieścić Twoje pliki.
- Babciu, a dlaczego masz taki nowoczesny interfejs graficzny ?
- Żeby lepiej skatalogować Twoje pliki.K-pturek poczuł, że coś tu jest nie tak:
- Babciu, a dlaczego masz prawa ROOTa ?
- Żeby Cię lepiej scrackować

Po takiej rozmowie nawet mały łatwowierny K-pturek rozpoznał, że to wcale nie Babcia i szybkim whois sprawdziła, że jej rozmówca talkował z konta e-wilk@hacker.las.com
K-pturek natychmiast wysłał maila do security@cyberspace.cop.org żeby poskarżyć się na oszusta.
Przebiegły E-wilk spróbował zablokować K-pturkowi serwer POP3 przeciążając pamięć, ale na szczęście K-pturek zdążył w porę kliknąć guzik Wyślij.Po chwili na serwer wszedł Sysop z cyberspace.cop, który błyskawicznie odczytał adres IP E-wilka, zoverride''ował mu prawa dostępu i sam sobie przyznał profil ROOTa. Zanim E-wilk się zorientował, Sysop skillował mu proces i założył bana na całą domenę. A z Trash''a systemu operacyjnego E-wilka udało się odzyskać tabele partycji starego systemu Babci, dzięki czemu można było odtworzyć starą konfigurację.Dzięki pomocy K-pturka i dzielnego Sysopa, Babcia mogła dokończyć formatowanie w HTMLu i postawiła wspaniałą stronę webową z dostępem 100 kilo na sekundę. Stronę Babci podziwiali wszyscy jak Siec długa i szeroka, i w krótkim czasie nabili jej rekordowa liczbę hitów.
... I wszyscy surfowali długo i szczęśliwie.


strega63   
sty 10 2016 Kto magią wojuje,ten od magii....ginie?
Komentarze (0)

Wiatr coraz częściej gra na gałęziach swą zimną nutę i niby nic konkretnego się nie wydarzyło, a jednak czuć w powietrzu jakiś niepokój. Wstaję z łóżka ogarnięty dusznościami, wyglądam przez okno i patrzę tak przez parę chwil, jednak nic ciekawego nie dostrzegam, odwracam się w stronę pokoju i zamieram w bezruchu na skutek tego, co przed sobą zobaczyłem. Będąc przy oknie widzę, że nadal znajduje się w łóżku. Ale jak to możliwe?! Zaczynam się bić z myślami… Przecież nie rozdzieliłem się na ciało i dusze albo na dwa ciała. A może… a może położę się go łóżka i wszystko będzie jak dawniej? Nic z tego… nie mogę! Zupełnie jak by zatrzasnęły się za mną jakieś wrota. Nerwowo rozglądam się po pokoju, niemal nic się nie zmieniło, tylko ta szklanka ze słoną wodą upita do połowy i druga, nienaruszona szklanka ze zwykłą wodą stały na moim biurku, a tak to wszystko było na swoim miejscu. Boże! Co tu się stało… Przecież to miał być tylko niewinny żart?! Prawda, że był? Zwykła głupia zabawa… Jednak na płacz jest już za późno. Duch odłączył się od śpiącego ciała w poszukiwaniu wody do ugaszenia pragnienia wywołanego solą… głupia sól! Wpadłem w panikę, która coraz bardziej przeistaczała się w paranoję. Myślałem, że to są żarty, a teraz nie wiem jak wrócić… Opadłem na ziemie bezwładnie, załamując ręce. Nawet chciałem uderzyć pięścią w ścianę ze złości… Ręka przenikła przez nią jak przez mgłę i weszła do pokoju mojej siostry. Tak to pewne… jestem duchem i co gorsza nikt o tym nie może wiedzieć. Żebym tylko mógł otworzyć tą cholerną książkę, którą pożyczyłem od koleżanki, by się pobawić magią, niestety nie mogę przecież jestem duchem. A tak bym chciał zobaczyć jak to odwrócić… dowiedzieć się, na czym stoję. To straszne! Ta niepewność. Nie cierpię tego. Ale poczekam do rana, zobaczę, może się coś wyjaśni, coś wydarzy… Rzeczywiście wydarzyło się, bynajmniej nie po mojej myśli. Moje ciało pozbawione ducha było odcięte od świata i wpatrywało się w sufit z głupim wyrazem twarzy, ale takim przerażającym zarazem. Matka coś do mnie mówiła, ale ja jak głuchy patrzyłem się przed siebie, zero reakcji. W końcu dała sobie spokój i poszła do kuchni. Tymczasem oczy rozszerzyły się bardziej i bardziej jak by chciały wyjść z oczodołów… Ciałem wstrząsa skurcz powodowany konwulsyjnymi bólami nieznanego pochodzenia, powieki stały się ciężkie… i powoli opadły. Pomyślałem, że ciało zasnęło. Ale po chwili się zaniepokoiłem. Zaraz! Czemu ja sinieje?! Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogłem…, że to mógłby być koniec… Mam dopiero 20 lat, studiuję, mam wielu znajomych… i miałbym to wszystko stracić…? Klatka piersiowa już dobrą chwilę się nie podnosiła ani nie opadała… już wiedziałem, że to nie jest zwykły sen… No i co zrobić? Co zrobić, gdy nie można zrobić nic?! Tak po prostu patrzeć na to jak się odchodzi? A może wydać niemy krzyk, którego i tak nikt nie usłyszy? Moja rozpacz sięgała zenitu, a ja mogłem tylko stać i patrzeć… patrzeć na własne stężenie pośmiertne… Mijały godziny, nagle matka weszła do pokoju by zawołać mnie na obiad. Nie zareagowałem, więc podeszła bliżej, by zaraz zamrzeć ze strachu… Wzięła moją zimną rękę, popatrzyła na sine policzki, zaczęła potrząsać moim ciałem, wołać, krzyczeć, jej łzy zaczęły po mnie spływać tysiącami pocałunków ja nic. Po prostu nic… Wezwała pogotowie, które spóźniało się jak by polowało na kolejna „skórkę”. Każda minuta w obliczu zrozpaczonej matki urastała do wymiaru wieczności… W końcu pogotowie się zjawiło. Tylko po to by stwierdzić zgon. Byłem chyba jedyną osobą, która mogła patrzeć na swój upadek i przejście na tamten świat… gdziekolwiek on by nie był. Jeden z lekarzy dorzucił jeszcze: Jakby pani chciała to polecam pewien zakład pogrzebowy, bardzo dobry z fachową obsługą… To mówiąc wręczył płaczącej matce wizytówkę i wyszli. Niemal minęli się z tatą, który właśnie wrócił z rehabilitacji. I dowiedział się najgorszego… Tymczasem pod dom podjechał czarny samochód z jednostronnym biletem do kostnicy, gdzie w „lodówce” miałem czekać aż do dnia pogrzebu na cmentarzu gdzie przecież tak niedawno żegnałem bliskie mi osoby… A teraz miałem do nich dołączyć. To już koniec złudzeń. A definitywny koniec nastał z dzisiejszym dniem – dniem, w którym poziom mojego życia obniży się o 7 stóp… Jesteśmy świadkami obrządków chrześcijańskich; jeszcze tylko żegnaj synku powie zrozpaczona matka, babcia, która nigdy by nie pomyślała, że przeżyje tego pełnego energii ukochanego wnusia… Tata odganiał od siebie myśli, a jego policzki raz po raz przecinały łzy… Ksiądz powiedział swoje, grabarze tez zrobili swoje umieszczając mnie na miejscu wiecznego spoczynku. Darłem się w niebogłosy, jednak nikt mnie nie słyszał. Moje ciało, ludzie… wszyscy byli głusi na moje skomlenie… Teraz moja dusza będzie błądzić, zawieszona między światami i nie ma dokąd iść, ani tez dokąd wracać… I stanie się nicość… Trzaskwykrzyknik /wykrzyknik! Opuszczana płyta nagrobkowa obudziła mnie ze snu. Cały w drgawkach zerwałem się z łóżka oblany zimnym potem… Jezu, co za straszny sen. Dobrze, że to nieprawda… uffff Co za ulga… Zaraz… coś mi tu nie pasuje… Co robi ta słona woda na moim biurku… Boże a jeśli to nie był sen…?!



strega63   
sty 10 2016 Mała miss.
Komentarze (0)

Przepraszamy za utrudnienia. Usterka wkrótce zostanie naprawiona. Szczupłe palce bębnią ze zdenerwowania w okienko bankomatu. „Enter” nie działa. Klawisze wciskane na oślep skrzypią na mrozie drażniącym dźwiękiem. – Psia krew! – mówi do siebie kobieta, poczym wyciąga z włosów metalową spinkę. – Nie daruję ci tego… – zaczyna dłubać nią w otworze na kartę, ale po chwili zaprzestaje czynności; wsuwka wykrzywia się w podkowę i grzęźnie w dziurce. – Jedziemy do klubu, już! – kobieta chwyta za rękę stojącą obok dziewczynkę. Prawie że w powietrzu ciągnie ją do samochodu.
Szosa jest oblodzona. Śnieg na chodnikach tworzy z obu stron jezdni zapory na kształt fortec. Auto chwieje się na boki. Kobieta mimo ślizgawicy jedzie na pełnym gazie. Trąbi na mijane samochody, co rusz klnąc pod nosem.
- Jesteśmy na miejscu – hamuje gwałtownie przed fitness klubem „Salsa”. – Bierz worek i wysiadaj.
Pulchna, piegowata dziewczynka wytacza się z auta jak gumowa piłka, z której uszło powietrze. Niezgrabnie staje na zaśnieżonym parkingu.
- Mamo, ja… ja zaraz upadnę – mówi płaczliwie.
- Nie marudź – kobieta bierze ją pod ramię. – Masz być grzeczna, rozumiesz? Nie po to cię tu zapisałam, żebyś zachowywała się jak ostatnia oferma.
Idą po schodach na drugie piętro. W recepcji kobieta załatwia wszelkie formalności.
- Masz tu kluczyk do szafki, wodę i ręcznik.
- Po co mi ręcznik?
- Nie pytaj, tylko bierz – odpowiada kobieta. – Ta pani – wskazuje na młodą recepcjonistkę – wszystko ci pokaże. A teraz, uszy do góry, i do zobaczenia. Przyjadę po ciebie za godzinę.
Dziewczynka wodzi wzrokiem za odchodzącą matką.
- Chodź do szatni – zachęca recepcjonistka. – Zobaczysz, będzie fajnie.
W pomieszczeniu przebierają się starsze panie. Śmieją się i plotkują.
- Jaki słodki tłuścioszek! – krzyczy jedna z nich na widok dziewczynki – Patrzcie, kogo tu mamy! Mały pulpecik chce zrzucić zbędne kilogramy. No, no… A ileż to ty masz lat, moje dziecko?
- Ja…? Ja…
- Tak, tak. No, nie bój się. My się już tutaj tobą zajmiemy. W przeciągu miesiąca schudniesz do wagi szczypiorka. To ile masz lat?
- Dwanaście.
- Wyśmienicie! Dwanaście lat to idealny wiek na rozpoczęcie ćwiczeń! Potem może być stanowczo za późno. Ciało zaczyna się starzeć, przybierać na wadze, pojawia się zbędny tłuszczyk – kobieta chwyta za pokaźną fałdę na brzuchu dziewczynki – i paskudna nadwaga murowana. Fe… – wyciera dłoń o swoją bluzkę z wyraźnym obrzydzeniem. – A teraz wskakuj w strój do ćwiczeń i ruszamy na aerobik!
Dziewczynka czym prędzej zakłada białą koszulkę oraz czarne lajkry do kolan. Wstydzi się odstających piersi, które majtają się w górę i w dół jak trójkątne latawce na wietrze. Pulchne rzepki i kolana nie dają się zasłonić ręcznikiem.
- Nie krępuj się, dziecko – pociesza osiemdziesięcioletnia babcia – nam to nie przeszkadza. Nie ma się czego wstydzić. Nadwagę można zrzucić. Spójrz na mnie – zdejmuje szlafrok i staje przed nią w samej bieliźnie – ja już całkiem wychudłam. Z tobą będzie podobnie. Już dobrze, dobrze… Uśmiechnij się.
Kąciki ust dziewczynki nieśmiało podnoszą się w górę. Buzię zalewa rumieniec. Wraz z całą grupą kobiet wychodzi z szatni; kieruje się zawstydzona w stronę sali gimnastycznej.
- Odwracamy się do lustra. Patrzymy na moje ruchy. Na trzy, czteee-ry MA- SZE- RU- JE- MY
– wysportowana trenerka z werwą wydaje polecenia. – Piętnaście pań i jedna panienka. Brawo, moje drogie! Ruszamy się, ruszamy! Mięśnie pracują! Tłuszczyk się zbija. I raz. I dwa. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa.
- Podnoś wyżej kolana – radzi dziewczynce kobieta z lewej – aż poczujesz ból mięśni.
- Uch. Ach. Moje panie: step out! Prostujemy nóżki do tyłu. Bez ociągania! – trenerka przekrzykuje grającą muzykę.
Panie bezbłędnie wykonują ćwiczenia. Dziewczynka gubi się przy każdym kolejnym. Nogi plączą się; ręce nie współgrają z rytmem piosenek. Pot występuje na czole. – Nie dam rady… – szepce do siebie, dysząc coraz bardziej.
Kobiety zaczynają przyspieszać. Kończyny strzelają w górę, to znów na boki; oddechy zrównują się w jeden wielki wdech i wydech. Ściany sali zdają się pulsować razem z ciałami.
- Step ouuut! Napinamy mięście. STEP OUT! – instruuje trenerka.
Słychać jedynie krzyki. Jak na rozkaz, kobiety odchylają nogi do tyłu, wyginają się jak strusie, ani przez moment nie zwalniając tempa. Nagle – trzask. Dziewczynka rozgląda się po sali, przeciera spocone powieki. Kobiecie obok rozrywają się spodnie w kroku. Dziura powiększa się z każdą sekundą: szwy na udach, potem łydkach, wreszcie całe lajkry opadają na podłogę.
- Ćwicz, mała – dyszy kobieta – trzaski są zupełnie naturalne!
Sześćdziesięciolatka w samych majtkach porusza się jeszcze zwinniej; prostuje nogi do tyłu coraz mocniej, aż skóra w zgięciach udowych zaczyna pękać.
- Pani krwawi! – krzyczy dziewczynka, łapiąc kobietę za rękę.To nic, puszczaj i ćwicz. Nie wolno wybijać się z rytmu!
Dziecko z oczami jak spodki spogląda na ciało, które od ud w dół zaczynają pokrywać strużki krwi. Krew kapie na podłogę; żwawe stopy rozmazują ją zachłannie. Na całej sali dziewczynka widzi, jak reszcie starszych kobiet opadają spodnie, pęka skóra, a czerwona ciecz tryska na boki niczym z fontann.
- Mała, ćwicz! Masz zrzucić te oponki z brzucha – woła trenerka i nie ustaje w marszu. – Gdy mama wróci, musisz spalić co najmniej pięć kilogramów! Step out!


Dziewczynka próbuje wybiec z sali, ale seniorka w bieliźnie opryskanej krwią zawraca ją siłą.
- A dokąd to się wybierasz?! Ćwicz! Natychmiast! Step out, słyszałaś?!
- Nie chcę! Wypuście mnie! Ja stąd wychodzę… – ostatnie słowo grzęźnie jej w gardle; najgrubsza kobieta z sali podnosi dziewczynkę do góry. Dziecko macha nogami, czując jednocześnie bezcelowość jakiegokolwiek ruchu.
- Step ouuut! – syczy niskim głosem – Wyginaj nogi do tyłu!
Lajkry pękają, biała koszulka podnosi się do góry ukazując brzuch pokryty tłuszczem. Dziewczynka krzyczy, ale nogi majtają się już na zmianę w tyle.
- Zostawcie ją – naraz na sali pojawia się kobieta w futrze – To moje dziecko.
- Mamo, mamo, one mnie… One są całe we krwi… One zwariowały… – dziewczynka wyrywa się z opasłych rąk kobiety i biegnie w ramiona matki.
- Już w porządku... Wyciągnęłam kartę z bankomatu. W ogóle nie jest uszkodzona.
- Mamo, uciekajmy stąd! Chcę do domu – dziewczynka ciągnie matkę za rękę.
- Widzisz, jaka ze mnie spryciula? Dłubałam, dłubałam i w końcu się dodłubałam! Powyginałam spinkę w czterech miejscach, ale opłacało się. Nikt mi teraz nie zarzuci, że nie jestem wytrwała!
Dziecko łapie kobietę za obie dłonie, zapiera się nogą o jej nogę, próbując ruszyć matkę z miejsca.
- Step out! – krzyczy trenerka – Nie przerywać ćwiczeń! Rozciągamy mięśnie ud!
- Mamo, proszę! – dziewczynka woła z rozpaczą, czując jednocześnie, jak krew z kobiecych ciał tryska na jej twarz i odsłonięty brzuch. – Chodź stąd… Mamo, ratuj!
- A widzisz, widzisz, jaka z ciebie oferma? Mówiłam, żebyś wzięła ze sobą ręcznik – kobieta ignoruje jej błagania. – Zostawiłaś go w szatni. Masz, przyniosłam go. Wytrzyj mi się natychmiast!
Kładzie ręcznik na głowie dziewczynki, poczym kręci nim we wszystkie strony.
- To boooli! Mamo, przestań! – dziecko wyrywa się i biegnie na oślep.
- Wracaj mi tutaj! Masz stać w miejscu!
Dziewczynka biega po całej sali. Potrąca kobiety, przewraca się o ich wystające nogi, wpada na trenerkę, krzyczącą w kółko „step out”. W końcu sześć babć przy lustrze ustawia się w zwarty szereg, w który zdezorientowane dziecko niechybnie wpada. – Mamy ją! Pani Basiu, tutaj! – matka podchodzi dziarskim krokiem, wyciągając zamaszyście do przodu prawą rękę. Trzyma w niej kartę bankomatową; równe plastikowe boki błyszczą w świetle lamp.
- Zaraz będzie po wszystkim – uspokaja. – Dzielna z ciebie dziewczynka. Mama jest bardzo dumna.
- Co robisz? – ledwie słyszalnym głosem pyta dziecko – Chcę do domu! Uwolnij mnie z rąk tych kobiet… proszę…
Matka zbliża się coraz szybciej. Potrząsa długimi włosami. Jednym zdecydowanym szarpnięciem rozrywa resztę białej koszulki. Tłuste nagie ciałko obserwuje szesnaście par oczu.
- Otrzymasz to – przymilny głos zmienia się w surowe skandowanie – na co zasłużyłaś. Aerobik to za mało: dla ciebie potrzeba radykalnej zmiany. A, masz!
Ostra karta z żyletkami po brzegach zanurza się w młodym ciele. Tnie żwawo i zdecydowanie. Fałdy sadła opadają na podłogę tworząc miękką papę. Okrzyk ekstazy roznosi się po całej sali: – Jeszcze, jeszcze! Mocniej! Głębiej! – Kobieta nie zważa na płacz córki, który z każdą chwilą robi się coraz głośniejszy; skończywszy okrajanie brzucha, przechodzi do dziecięcych piersi, odcina tłuszcz pod pachami, by zacząć „odchudzanie” dziewczynki na pośladkach i udach. – Musisz być szczupła. Nigdy więcej oponek! – Żyletka zwinnie zatapia się w skórze, przecina żyłki, wykraja okrągłości; twarz zostawia sobie na koniec – buzia wymaga specjalnego traktowania. Matka podtacza rękawy, bierze głęboki wdech i z chirurgicznym skupieniem nakraja policzki. – Zaraz będzie po wszystkim. Staniesz się podobna antycznej bogini... – sześć nacięć i pulchne policzki opadają na podłogę. – Do lustra z nią! – woła do reszty kobiet skupionych wokół dziecka. – Moja mała królewna chce zobaczyć końcowy efekt!
Nieprzytomne ciało wleczone jest do wielkiego lustra. Masa krwi oraz strzępów skóry widnieje w krzywym odbiciu. Spod zamkniętych powiek spływają łzy; mieszają się ze świeżą krwią.
- Skarbie – piszczy matka – jesteś tak piękna! Nareszcie będziesz mogła nosić ubrania w rozmiarze „S”… O tym przecież marzyłaś, prawda? – wtula się w zmasakrowane ciało, obejmuje je zachłannie, scałowuje krew z powiek. – Spójrz, no spójrz wreszcie w swoje odbicie! Od dziś wszyscy będą ci zazdrościć, duma mnie rozsadza! Mam zgrabną córkę… – matka ze wzruszenia płacze, głaszcze dziewczynkę po włosach, bierze na ręce i przytrzymuje ją w pozycji pionowej przed lustrem. – Podziwiaj siebie, ile tylko dusza zapragnie…
Kobieta w odbiciu lustrzanym widzi chude dziecko o delikatnej skórze i puszystych włosach; piegi na szczupłej buzi dodają osobliwego uroku. Delikatne, kościste rączki zdają się machać do niej jak skrzydełka motyli. Zgrabne nóżki podskakują w rytmie kankana.
W lustrze nie widać ni krwi, ni półżywego ciała. Ładne, zdrowe dziecko zrywa z podłogi czerwony tulipan i wręcza go matce.
- To dla ciebie, mamusiu la la la – mówi z uśmiechem i radośnie podśpiewuje dziecinną piosenkę – za pomoc i opiekę. Już zawsze będę śliczną dziewczynką… jak mała miss! Śliczna mała miss… la la la…
Anita Weremczuk

strega63