Komentarze (0)
Stała w wysoko sklepionej komnacie o marmurowej posadzce. Nie widziała sufitu, który tonął w mroku. W ścianach nie było okien, a świeca trzymana przez nią była jednym źródłem światła. Nie; nie jedynym. W oddali widziała maleńką plamkę migoczącego światła.
Zauroczona, ruszyła naprzód. Zdziwiła się - miała na sobie długą, białą suknię z rozszerzanymi rękawami. Ich brzegi były ozdobione złotym haftem. Nie znała tej sukienki, tak samo jak nie znała miejsca, w którym była. Wzruszyła ramionami, a jej półdługie ciemne loki połaskotały ją w kark.
Szła, otoczona kręgiem światła. Czuła się obserwowana, ale nie wiedziała, przez kogo. Może ktoś czaił się w ciemności? A może nie?
Choć jej stopy zdrętwiały już od stawiania kroków na zimnej posadzce, światełko wcale się nie przybliżało. Przeciwnie, zaczęło się poruszać, ale uciekało od niej, było coraz bardziej odległe, malało, kurczyło się aż w końcu...
Znikło. Przystanęła, załamana. Opadły jej ręce, świece wypadła z dłoni i, jak na zwolnionym filmie, ale uderzając o marmur nie zgasła. Stanęła na sztorc na podłodze, nadal dając ciepłe światło.
Opadła na kolana. Ukryła w twarz dłoniach. Odszedł jedyny sojusznik w tym dziwnym, mrocznym świecie bez konturów i kształtów. Tam były tylko mrok, płaszczyzna posadzki i ona! A wcześniej jeszcze to światło, jedyna rzecz, która mogła jej pomóc.
Nagle usłyszała cichy dźwięk. Nie miała wątpliwości, że to śmiech. Gdy tylko podniosła wzrok, śmiech rozległ się głośniejszy. Poczuła nagły powiew wiatru na twarzy, który osuszył słone krople łez. Wpatrzyła się w gęsty mrok, ale coś czaiło się tuż poza zasięgiem światła i jej wzroku. Śmiech stał się ogłuszający i można było wyczuć w nim nuty drwiny...
- Kim jesteś?! - krzyknęła kobieta, podnosząc świecę. Okręciła się dookoła, sprawiając, że płomyk świecy zamigotał, ale nie zgasł. Śmiech rozbrzmiał nieco dalej, ale nie było żadnej odpowiedzi.
- Kim jesteś?- krzyknęła jeszcze raz, usiłując wypatrzyć coś w cieniu. Śmiech ustał.
- Naprawdę nie wiesz? - zapytał cichy, ociekający jadem głos. - Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz mnie, Eden?
Kobieta, przerażona, usiłowała dostrzec twarz drwiącego rozmówcy.
- Więc powiem ci, Eden. Jestem twoją ofiarą, już pamiętasz? Siedem lat temu, po mocno nakrapianej imprezie, na drodze w Nowym Jorku. Śmiałaś się i rozmawiałaś przez telefon. Nie zobaczyłaś mnie. Miałam wtedy tylko pięć lat. Wjechałaś prosto we mnie, choć szłam po chodniku. Wiesz, nie umarłam. Nie wtedy. Ktoś znalazł moje zmasakrowane ciało po trzech dniach, wiesz? Ale było już za późno. Gdybyś wtedy nie uciekła, gdybyś nie zostawiła mnie tam, może dziś bym żyła, a twój los nie byłby przesądzony, a twoje dni, godziny i nawet minuty nie byłyby policzone.
Eden faktycznie, jak przez mgłę przypomniała sobie tę noc sylwestrową. Wracała do domu, pijana. Rozmawiała przez telefon, który nagle jej wypadł. Puściła kierownicę i złapała komórkę, ale auto wjechało na chodnik i potrąciło idące po nim dziecko - śliczną, jasnowłosą dziewczynkę o poważnych oczach, ubraną w kraciastą sukienkę i zgrabny czerwony płaszczyk.
- Dlaczego byłaś wtedy sama? - spytała Eden. - Pięcioletnie dziewczynki nie chodzą same po mieście, na dodatek w nocy!
- Dlaczego? Bo moja matka się, tak jak ty, upiła do nieprzytomności. A ja, nauczona, że gdy się obudzi, będzie rzucać nożami, wyszłam z domu i ruszyłam do domu babci. Dlatego, Eden - odparł ponuro dziewczęcy głosik. - A teraz przyszłam po ciebie... - szepnęła śpiewnie.
Eden rozglądała się, zrozpaczona.
- Ja... naprawdę nie chciałam. Przepraszam! - krzyknęła, łapiąc się tego słowa jak ostatniej deski ratunku.
Dziewczynka roześmiała się ponuro, drwiąco.
- Przepraszasz? ty masz czelność mówić mi „przepraszam”?! - krzyknęła. - Ty nie wiesz, jak to bardzo bolało. Potrzaskane kości, zmiażdżone wnętrzności, zwierzęta szarpiące moje ciało, które stało się tylko kawałkiem mięsa. Umierałam przez 40 godzin, Eden. Ale ty i tak nie rozumiesz, co to znaczy umierać. Ale zaraz zrozumiesz.
W świetle świecy Eden nagle ujrzała zarys ludzkiej postaci. Dziewczynka wyglądała tak samo, jak przed wypadkiem. Jasne warkoczyki, sukieneczka w biało-czarną kratkę, czerwony płaszczyk z dwoma rzędami guzików, czerwony berecik. Ale ta dziewczynka miała twarz trupio bladą, a jej oczy nie lśniły czystym błękitem, lecz płonęły nienawistnym szkarłatem. Źrenice dziecka były podłużne, jak u węża lub kota.
- Chodź, Eden... Nie odwlekaj tego. Ciebie nie będzie bolało. Wystarczy, że dasz mi rękę. - dziecko wyciągnęło dłoń. Małą i gładką, o starannie przyciętych paznokciach.
Eden poczuła, że robi jej się słabo. Nagły, zimny powiew zgasił płomień świecy. Eden przestała cokolwiek widzieć. Pogodziła się z losem i wyciągnęła rękę. Poczuła, że ciepłe palce dziecka wsuwają się w jej dłoń. Dziewczynka wiedziała, gdzie iść. Poprowadziła Eden głębiej w mrok, choć kobieta nie wiedziała, gdzie idzie. Czuła jak ciemność wciska jej się głęboko w oczodoły. I nagle usłyszała głos zabitej dziewczynki:
- Eden, pożegnaj się ładnie ze światem - powiedziała miękko.
Po chwili kobieta poczuła silne uderzenie w kark. Nie, nic innego nie czuła. Przestała cokolwiek odczuwać. Jej doczesne ciało osunęło się na marmurową posadzkę.
Jej ostatnią myślą było: „Miała rację. To nie bolało”.