Archiwum styczeń 2016, strona 20


sty 12 2016 Kara...
Komentarze (0)

Stała w wysoko sklepionej komnacie o marmurowej posadzce. Nie widziała sufitu, który tonął w mroku. W ścianach nie było okien, a świeca trzymana przez nią była jednym źródłem światła. Nie; nie jedynym. W oddali widziała maleńką plamkę migoczącego światła.
Zauroczona, ruszyła naprzód. Zdziwiła się - miała na sobie długą, białą suknię z rozszerzanymi rękawami. Ich brzegi były ozdobione złotym haftem. Nie znała tej sukienki, tak samo jak nie znała miejsca, w którym była. Wzruszyła ramionami, a jej półdługie ciemne loki połaskotały ją w kark.
Szła, otoczona kręgiem światła. Czuła się obserwowana, ale nie wiedziała, przez kogo. Może ktoś czaił się w ciemności? A może nie?
Choć jej stopy zdrętwiały już od stawiania kroków na zimnej posadzce, światełko wcale się nie przybliżało. Przeciwnie, zaczęło się poruszać, ale uciekało od niej, było coraz bardziej odległe, malało, kurczyło się aż w końcu...
Znikło. Przystanęła, załamana. Opadły jej ręce, świece wypadła z dłoni i, jak na zwolnionym filmie, ale uderzając o marmur nie zgasła. Stanęła na sztorc na podłodze, nadal dając ciepłe światło.


Opadła na kolana. Ukryła w twarz dłoniach. Odszedł jedyny sojusznik w tym dziwnym, mrocznym świecie bez konturów i kształtów. Tam były tylko mrok, płaszczyzna posadzki i ona! A wcześniej jeszcze to światło, jedyna rzecz, która mogła jej pomóc.
Nagle usłyszała cichy dźwięk. Nie miała wątpliwości, że to śmiech. Gdy tylko podniosła wzrok, śmiech rozległ się głośniejszy. Poczuła nagły powiew wiatru na twarzy, który osuszył słone krople łez. Wpatrzyła się w gęsty mrok, ale coś czaiło się tuż poza zasięgiem światła i jej wzroku. Śmiech stał się ogłuszający i można było wyczuć w nim nuty drwiny...
- Kim jesteś?! - krzyknęła kobieta, podnosząc świecę. Okręciła się dookoła, sprawiając, że płomyk świecy zamigotał, ale nie zgasł. Śmiech rozbrzmiał nieco dalej, ale nie było żadnej odpowiedzi.
- Kim jesteś?- krzyknęła jeszcze raz, usiłując wypatrzyć coś w cieniu. Śmiech ustał.
- Naprawdę nie wiesz? - zapytał cichy, ociekający jadem głos. - Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz mnie, Eden?
Kobieta, przerażona, usiłowała dostrzec twarz drwiącego rozmówcy.
- Więc powiem ci, Eden. Jestem twoją ofiarą, już pamiętasz? Siedem lat temu, po mocno nakrapianej imprezie, na drodze w Nowym Jorku. Śmiałaś się i rozmawiałaś przez telefon. Nie zobaczyłaś mnie. Miałam wtedy tylko pięć lat. Wjechałaś prosto we mnie, choć szłam po chodniku. Wiesz, nie umarłam. Nie wtedy. Ktoś znalazł moje zmasakrowane ciało po trzech dniach, wiesz? Ale było już za późno. Gdybyś wtedy nie uciekła, gdybyś nie zostawiła mnie tam, może dziś bym żyła, a twój los nie byłby przesądzony, a twoje dni, godziny i nawet minuty nie byłyby policzone.
Eden faktycznie, jak przez mgłę przypomniała sobie tę noc sylwestrową. Wracała do domu, pijana. Rozmawiała przez telefon, który nagle jej wypadł. Puściła kierownicę i złapała komórkę, ale auto wjechało na chodnik i potrąciło idące po nim dziecko - śliczną, jasnowłosą dziewczynkę o poważnych oczach, ubraną w kraciastą sukienkę i zgrabny czerwony płaszczyk.
- Dlaczego byłaś wtedy sama? - spytała Eden. - Pięcioletnie dziewczynki nie chodzą same po mieście, na dodatek w nocy!
- Dlaczego? Bo moja matka się, tak jak ty, upiła do nieprzytomności. A ja, nauczona, że gdy się obudzi, będzie rzucać nożami, wyszłam z domu i ruszyłam do domu babci. Dlatego, Eden - odparł ponuro dziewczęcy głosik. - A teraz przyszłam po ciebie... - szepnęła śpiewnie.
Eden rozglądała się, zrozpaczona.
- Ja... naprawdę nie chciałam. Przepraszam! - krzyknęła, łapiąc się tego słowa jak ostatniej deski ratunku.
Dziewczynka roześmiała się ponuro, drwiąco.
- Przepraszasz? ty masz czelność mówić mi „przepraszam”?! - krzyknęła. - Ty nie wiesz, jak to bardzo bolało. Potrzaskane kości, zmiażdżone wnętrzności, zwierzęta szarpiące moje ciało, które stało się tylko kawałkiem mięsa. Umierałam przez 40 godzin, Eden. Ale ty i tak nie rozumiesz, co to znaczy umierać. Ale zaraz zrozumiesz.
W świetle świecy Eden nagle ujrzała zarys ludzkiej postaci. Dziewczynka wyglądała tak samo, jak przed wypadkiem. Jasne warkoczyki, sukieneczka w biało-czarną kratkę, czerwony płaszczyk z dwoma rzędami guzików, czerwony berecik. Ale ta dziewczynka miała twarz trupio bladą, a jej oczy nie lśniły czystym błękitem, lecz płonęły nienawistnym szkarłatem. Źrenice dziecka były podłużne, jak u węża lub kota.
- Chodź, Eden... Nie odwlekaj tego. Ciebie nie będzie bolało. Wystarczy, że dasz mi rękę. - dziecko wyciągnęło dłoń. Małą i gładką, o starannie przyciętych paznokciach.
Eden poczuła, że robi jej się słabo. Nagły, zimny powiew zgasił płomień świecy. Eden przestała cokolwiek widzieć. Pogodziła się z losem i wyciągnęła rękę. Poczuła, że ciepłe palce dziecka wsuwają się w jej dłoń. Dziewczynka wiedziała, gdzie iść. Poprowadziła Eden głębiej w mrok, choć kobieta nie wiedziała, gdzie idzie. Czuła jak ciemność wciska jej się głęboko w oczodoły. I nagle usłyszała głos zabitej dziewczynki:
- Eden, pożegnaj się ładnie ze światem - powiedziała miękko.
Po chwili kobieta poczuła silne uderzenie w kark. Nie, nic innego nie czuła. Przestała cokolwiek odczuwać. Jej doczesne ciało osunęło się na marmurową posadzkę.
Jej ostatnią myślą było: „Miała rację. To nie bolało”.

strega63   
sty 12 2016 Czas motyla...
Komentarze (0)

Cza­sem chciałoby się po­lecieć jak mo­tyl. Wca­le nie tak wy­soko, w przes­tworza, jak ptak. Nie aż do gwiazd, jak ra­kieta. Po pros­tu przez chwilę być mo­tylem. Unieść się po­nad prob­le­my, uj­rzeć świat z in­nej per­spek­ty­wy. Być lek­kim, zwiew­nym i sub­telnym a jed­nocześnie mieć wyższość psychiczną nad ty­mi na do­le. Od­radzam jed­nak po­zos­ta­nie mo­tylem na zaw­sze. W przy­pad­ku te­go de­likat­ne­go, wdzięczne­go stworzon­ka „zaw­sze” znaczy około 7 dni. Śmiałabym rzec, że mo­tyle są jak ludzie – zdo­bi ich niesa­mowi­te piękno, zewnętrzne tudzież wewnętrzne, ale nies­te­ty, ta­ka sa­ma „mo­tyla kruchość”. My, oso­by żyjące na Ziemi jes­teśmy ta­cy słabi. Co nie znaczy, że nie jes­teśmy sil­ni. Ma­my (tak jak mo­tyle) swo­je wzlo­ty i upad­ki. Czy wasze życie nie przy­pomi­na w pew­nym me­tafo­rycznym, zag­matwa­nym i ir­racjo­nal­nym sen­sie ich życia ? Rodzisz się. Jes­teś. Nag­le po­jawia się pew­ne prag­nienie :chcesz coś umieć, do cze­goś dojść. Jest co­raz le­piej. Próby, ćwicze­nia, dążenie do ideału. W końcu. Pot­ra­fisz to. Triumf. Wol­ność. Za­mykasz oczy i „le­cisz”. Jes­teś dum­ny, jes­teś piękny, jes­teś mądry. Cie­szysz się tą chwilą, dopóki nie wplątu­jesz się w pajęczą sieć. Bo­li, tak piekiel­nie bo­li. Niedo­wie­rza­nie. Nadzieja. Pod­da­nie się.

Cier­pli­wie cze­kasz na swój ko­niec. Na li­nii ho­ryzon­tu widzisz pająka, Twoją nie od­wrotną po­rażkę. Zbliża się do Ciebie i uświada­miasz so­bie, że ko­niec jest blis­ko. Co­raz bliżej… Nag­le, w os­tatnim mo­men­cie ktoś chwy­ta Cię, tu­li moc­no do siebie i ra­tuje z pułap­ki „bez od­wro­tu”. Znów jes­teś wol­ny. Czu­jesz się tak dob­rze jak nig­dy dotąd, stan spełnienia, eufo­ria. Ale to nie ko­niec. Te sa­me ciep­le, dob­re ręce chwy­tają Cię w żelaz­nym uścis­ku. Zde­zorien­to­wanie. Szum w głowie. Strach. Otóż te kochające ręce uwol­niły Cię, tyl­ko po to, by za chwilę ur­wać Ci skrzydła. Człowiek, tak jak mo­tyl – bez skrzy­deł upa­da.

strega63   
sty 12 2016 Co złości diabła?
Komentarze (0)

Zaw­sze zas­ta­nawiałam się co może tak złościć  diabła. Może to świado­mość, że ludzie upa­dają raz za ra­zem by po chwi­li wstać i iść do następne­go upad­ku? Człowiek ma nies­kończoną ilość szans (cze­go nie do­cenia) by nap­ra­wić swo­je błędy, by za nie od­po­kuto­wać i żyć da­lej mając na­dal możli­wość na zba­wienie i pop­rawę życia. A gość od potrójnej szóstki nie miał ta­kiej wy­gody. On upadł tyl­ko raz (choć trze­ba przyz­nać że to był duuży upa­dek)lecz bez możli­wości na pod­niesienie się z dołka. Po pros­tu potępiono go i wyg­na­no z do­mu bez szans na powrót. Za­ciąga­nie dusz do piekła może być je­dynym co może zro­bić zroz­paczo­ny by się zemścić oraz to może być je­dyny sposób by po­kazać swo­je is­tnienie, ból i nies­pra­wied­li­wość ja­ka go spot­kała w je­go mniema­niu. Ale kto by współczuł ta­kiemu grzeszni­kowi…

strega63   
sty 12 2016 Czarownice się szykują,wielki sabat już...
Komentarze (0)

Była sobie czarownica pół anioła - pół diablica
piękna, dobra i okrutna, mądra, czuła bałamutna
jak kochała-to kochała ale serce dzikie miała
dzikie tak jak lwica

gdy młodzieńca spotykała, długo weń się wpatrywała
jak spodobał jej się szczerze -zaczynała swe pacierze
zaczynała czarowanie, uwodzenie, rozkochanie
dobrze to umiała

wiotką postać wyginała, zaklęcia wypowiadała
każde straszne i skuteczne-bo zaklęcia to odwieczne
zawsze miłość przywołają-taką moc i siłę mają
takie czary znała

gdy ją spotkasz-bądź ostrożny
nie patrz w oczy nie śledz wzrokiem
bo choćbyś był panem możnym
ugniesz się pod jej urokiem
A jej gusła są okrutne
i dotkliwe należycie
kiedy bardzo się postara
omota na całe życie

 

chociaż nic o nas nie wiedzą,
to gadają że nas nie ma
i tak sobie zgrabnie bredzą
a my wiemy, że to ściema,
istniejemy jak najbardziej
i co powiem w tajemnicy,
nie straszymy, więc nie trzeba
wcale bać się czarownicy,
kiedy niebo za chmurami
i deszcz pada ósmą dobę,
to gusłami i czarami
przywołujemy pogodę,
gdy ktoś smutny i zraniony
uśmiech zgubił, radość życia,
z losem wnet jest pogodzony
gdy się wtrąci czarownica

- a gdy o miłości marzysz,
gdy do późna tęsknie wzdychasz,
poproś, jeśli się odważysz
a pomoże czarownica......

 

Gdy rozwieję się w przetrzeni
kiedy znikną moje czary
losu nikt ci nie odmieni
będzie zwykły,bedzie szary
żaden cud juz się nie zdarzy
dzień po dniu zwyczajnie płynie
a ty bedziesz tylko marzyć
o tej wiedżmie
o dziewczynie...

 

strega63   
sty 12 2016 Jest czas pożegnań... Pamieci mojego przyjaciela...
Komentarze (0)

Jest czas pożegnań,chwila rozstań,ktorych uniknąć się nie uda.Taką wyznaczył droge los nam i taki drogi kres po trudach,zachwytach,rozczarowaniach,dramatach nagłych,małych smutkach,miłościach,które się osłania,przyjażniach niezachwianych wśród nas.ten czas nadejdzie,już nadchodzi,nocami można go usłyszeć.Jeszcze zatopmy wzrok nasz w wodzie,jeszcze nurkujmy w leśną ciszę.Ballade,która wiatr nam nuci i dumkę,którą nuci strumień,powtórzmy,póki wiatr nie ucichł,a strumień jeszcze płynąć umie.Żegnajmy leśnych drzew korony tak,jak namioty się żegnało z młodzieńczych wypraw w obce strony,nim dogoniła nas dojrzałość.Żegnajmy pól drgajacą przestrzeń i chmury słońcem nasycone i mgłę,co nie opadła jeszcze,i ognisk niewygasły płomień.I wiotkie sarny pożegnajmy w ostrj zieleni łąk śródleśnych,majową noc,świt niezwyczajny,z głuszcowej wywróżony pieśni.

A naszym tropem dniem i nocą ktoś sie przesuwa bez szelestu.I dobrze wiemy kto i po co,nie mamy przeciez lat dwudziestu.Ale nas nie przestraszy nic już,co sie przed ludzkim okiem kryje.Tyle sie już przeżyło w życiu,że i śmierć jakos się przeżyje...

strega63