Najnowsze wpisy, strona 23


sty 12 2016 Fast food...
Komentarze (0)

No chodź, nie mów mi, że nie jesteś głodny! –Nalegał Michał.
-Jestem. –Odpowiedział Robert. –Ale nie wypiłem wystarczająco dużo, żeby zjeść hamburgera z tamtej nory.
-Nie przesadzaj. Zawsze tam chodzimy. Chcesz zerwać z tą wspaniałą tradycją?
-Nie. Mówię tylko, że nie wypiłem wystarczająco dużo piw. A to jest niezbędne. One mi dodają śmiałości.
-Komplikujesz. Hamburger max za 4.90zł! Od której jesteśmy na nogach? Na siódmą mieliśmy praktyki, po których pojechaliśmy z Olą i Edytą do Parku Chorzowskiego na piwo. Siedzieliśmy tam do dwudziestej, a teraz znowu jesteśmy w Katowicach. Nie uwierzę, że po całym dniu na nogach, zjedzonych tylko dwóch bułkach i wypitych czterech piwach nie masz ochoty na hamburgera max!
-No zjadłbym coś... przytaknął Robert. –Ale ten bar jest strasznie obskurny!
-Jakoś nigdy wcześniej Ci to nie przeszkadzało.
-Jakoś nigdy wcześniej nie byłem na tyle trzeźwy!
-No dobra...posmutniał Michał. –Ja stawiam.


-Widzisz, wreszcie jakiś konkret. –Ucieszył się Robert. Chłopcy szli ulicą 3 maja, która nawet teraz, o godzinie dwudziestej pierwszej tętniła życiem. Skręcili w lewo, udając się na estakadę prowadzącą do głównego wejścia dworca PKP, który był celem ich podróży. Gdy weszli do środka, uderzyła w nich fala smrodu. Co kilkanaście metrów na swoich kartonowych posłaniach spali bezdomni. Michał i Robert, przyzwyczajeni do tego widoku, zeszli na niższy poziom dworca i skręcili w prawo a następnie w lewo. Ciągnął się przed nimi teraz długi, pusty korytarz, prowadzący do tylniego wyjścia z dworca. Na jego końcu znajdował się niewielki bar.
-No to nie ma odwrotu. –Uśmiechnął się Michał. –Idziemy. Lampy na suficie nieustannie migotały.
-Tylko pamiętaj, stawiasz! przypomniał Robert. Dwie minuty później dotarli na miejsce. Nad wejściem znajdował się niewielki szyld z napisem „Bar Uniwersalny”. Michał złapał za klamkę i otworzył drzwi, które strasznie zaskrzypiały. W środku stało jedynie kilka barowych krzeseł. Na rożnie kręciły się trzy kurczaki. Pewnie te same co wczoraj. I tydzień temu. Nie zdziwił ich fakt, że byli jedynymi klientami, żadna nowość. Michał podszedł do lady. Ani śladu ekspedientki.
-Przepraszam! –Zawołał. –Chcielibyśmy zamówić!
Po chwili otworzyły się małe drzwiczki pokoju gospodarczego, znajdującego się na tyłach pomieszczenia. Wyszła przez nie staruszka, ubrana w biały, poplamiony fartuch. Kulejąc podeszła do lady.
-W czym mogę pomóc młodzieńcom? –Zapytała z uśmiechem na pomarszczonej twarzy.
-Prosimy dwa hamburgery max...


-Oczywiście. Życzycie sobie z mięsem drobiowym, czy wieprzowym?
-Wieprzowym! –Krzyknął Robert, stojący przy drzwiach.
-Już się robi. –Odpowiedziała staruszka i pokuśtykała z powrotem do pokoju gospodarczego. Chwilę później wróciła, skrywając dłonie za plecami.
-Bardzo mi przykro. –Rzekła. –Wieprzowinka właśnie się skończyła. Zechcą panowie poczekać? Lada moment powinniśmy mieć dostawę. Michał spojrzał na Roberta. Ten kiwnął potwierdzająco głową.
-To może ja z góry zapłacę? –Zaproponował Michał.
-Nie ma problemu. –Uśmiechnęła się staruszka. Chłopak wcisnął dłoń do kieszeni. Udało mu się wydobyć dwie monety pięciozłotowe. Położył je na ladzie. Nagle staruszka wyciągnęła zza pleców prawą dłoń, w której ściskała tasak. Nad wyraz energicznym jak na swój wiek ruchem uderzyła w ladę, ucinając w okolicach knykci cztery palce chłopaka.
-Jezus! –Krzyknął zraniony. Zdrową dłonią złapał nadgarstek okaleczonej ręki i zawył z bólu. Krew tryskająca z kikutów obryzgała jego twarz. Podbiegł do niego Robert i złapał za ramię.
-Spierdalamy stąd! –Rozkazał. Chłopcy wybiegli z baru i zniknęli w tunelu dworca. Tymczasem uśmiechnięta staruszka podniosła palce z lady i schowała je do kieszeni fartucha. Następnie złapała szmatę do podłogi i powycierała krew. Gdy sprzątnęła, kulejąc udała się do małego pokoiku. Stanęła przy stole, na którym znajdowała się srebrna maszynka do mielenia mięsa. Przez górny otwór wepchnęła do niej cztery młode palce. Zaczęła kręcić korbką. Pomieszczenie wypełnił okropny dźwięk łamanych kości. Po chwili przez wyjściowe dziurki zaczęła wypełzać różowa masa, wprost do podstawionej miski. Staruszka obejrzała


-Mało... powiedziała, wyraźnie smutniejąc. Zamyśliła się. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Zaczęła grzebać we wszystkich szafkach oraz szufladach. W jednej z nich znalazła kombinerki. Uśmiechnęła się triumfalnie. Usiadła na taborecie i ściągnęła prawego buta. Jej oczom ukazała się brudna stopa z tylko jednym, największym palcem. W miejscach pozostałych znajdowały się zaropiałe rany. Chwyciła stopę a palca, przyozdobionego długim pazurem, złapała kombinerkami. Ścisnęła rękojeść, co wycisnęło jej łzy z oczu. Po chwili paluch upadł na podłogę. Kobieta nałożyła na stopę, już bez żadnego palca, foliowy worek. Syknęła z bólu. Następnie założyła buta, podniosła z ziemi palec i wstała. Uśmiechnęła się, ocierając łzy. Podeszła do maszynki, włożyła do niej brudnego palucha i zaczęła mielić. Gdy skończyła, wyciągnęła z miski masę i zaczęła formować kulkę. Następnie rozpłaszczyła ją na blacie piekarnika.
-Jest tu ktoś?dało się niespodziewanie słyszeć z głównego pomieszczenia. Staruszka pospiesznie udała się tam, kulejąc jeszcze bardziej.
-Tak? –Zapytała najmilej jak tylko potrafiła.
-Dobry wieczór. Poproszę hamburgera max. Najlepiej z mięsem wieprzowym. –Złożył zamówienie mężczyzna.
-Ma pan szczęście! –Odpowiedziała staruszka. –Właśnie mieliśmy dostawę świeżutkiego mięska!

strega63   
sty 12 2016 Mój intymny,mały świat...
Komentarze (0)

Zagubilam sie w swiecie basni... widzę różowe obłoki, Malego Księcia i bukiet róż. Spośród niebieskich platkow wychyla sie Ona. Wybrana. Widzę Alicję, królika i sen co się nie spelnił. Szukam perły na dnie oceanu... bialego kruka wsród czarnych wron, złota wsród piasku, znalazlam kogoś, kto jest jak  najbardziej samotna wyspa wsród kontynentów. Znalazlam siebie i teraz nie jestem pewna czy chcę znależć powrotną drogę do rzeczywistosci...

strega63   
sty 12 2016 Bajka o zranionym aniele...
Komentarze (0)

Był sobie pewnego razu anioł, którego słabością największą była miłość do ludzi i chęć pomagania im. Obserwował z wysoka ich losy, ich cierpienia i problemy – jedyne czego chciał, to pomóc im, ulżyć w ich ciężkiej doli. I zdarzyło się tak, że gdy miał już dość przyglądania się tylko, sfrunął na ziemię, w majestacie blasku i szumu skrzydeł i pomógł. Jednej osobie, drugiej, trzeciej... Pojawiał się tylko na chwilę lecz wszędzie tam, gdzie się pojawił – nagle los się odmieniał. Ktoś znajdował pracę, ktoś odzyskiwał utraconą miłość, ktoś wyzdrowiał z nieuleczalnej choroby... Ludzie z ust do ust przekazywali sobie opowieść o przychodzącym znikąd aniele, który wszystkim pomaga, spełnia życzenia, ulepsza człowiecze życie...



Pewnego dnia jednak, pośrodku zatłoczonej ulicy, ktoś rozpoznał anioła i gromkim głosem krzyknął: „To on!” Jak na komendę ludzie rzucili się w jego stronę, wykrzykując swoje prośby, pragnąc mocy, żądając cudów. Tłoczyli się wokół niego jak mrówki, wyciągając ręce, szarpiąc go, wyrywając pióra, przepychając się do niego. Każdy chciał mieć kawałek dla siebie. W ścisku zadeptywali siebie nawzajem, lgnąc do obietnicy spełnienia marzeń. Krzyczeli, szarpali, darli, drapali, rozpychali się i bili... Anioł stał w pokorze...



Nie minęło zbyt wiele chwil, a ulica opustoszała. Pośrodku pozostała tylko jedna postać... W podartej szacie, z powyrywanymi włosami, pooraną paznokciami twarzą, krwią cieknącą cienkim strumyczkiem z nosa... i z kikutem prawego skrzydła, w którym już piór nie było a jedynie strzęp żałosny... Zraniony anioł kulejąc, powlókł się przed siebie, w gardle dusząc gorycz zawodu. To nie byli ludzie – opanowani niepohamowaną żądzą spełnienia swoich pragnień, przemienili się w dzikie zwierzęta. Gdy miast anioła w ich drapieżnych rękach pozostał jedynie strzęp postaci – odstąpili widząc, że nic z ich marzeń nie będzie. Niektórzy nawet przeklinali go i lżyli, że nie zechciał im pomóc. To bolało... Bardziej niż zadane fizycznie rany...



Anioł stracił swoją wiarę w ludzi. Dzień po dniu wędrował ulicami, popychany przez mijających ludzi, w których oczach widział jedynie pogardę i niechęć. „Kaleka... brudas... odmieniec...” - słyszał ich myśli. Dostrzegał ich pełne odrazy miny. Jego szare oczy zachodziły wtedy łzami. Chciał wykrzyczeć, że to oni takim go uczynili, że to przez nich tak wygląda, ale przecież był aniołem. Nie mógł tego powiedzieć nikomu prosto w twarz. Cierpiał więc dalej w milczeniu.



 



Jego biała szata wkrótce poszarzała, postrzępione jej skrawki luźno zwisały z wychudzonego ciała. Kikut obszarpanego skrzydła zabliźnił się i już tak nie promieniował bólem (drugie skrzydło przezornie ukrył pod szatą, przywiązane ściśle do pleców). Na twarzy pozostała mu brzydka blizna po wyjątkowo mocnej ranie zadanej paznokciem przez jakąś krzykliwą kobietę. Skołtunione, długie włosy pozlepiały się w strąki i straciły dawny blask.



Każdego dnia anioł tęsknie patrzył w niebo. Na niebieskie przestworza, na białe obłoki skąpane w złotym blasku słońca. I marzył. Marzył, by móc znowu latać, poczuć wiatr pod skrzydłami, spojrzeć z góry na cały świat, poczuć ten smak wolności. Tęsknił i z każdym mijającym dniem tęsknota się wzmagała. Wielekroć nieświadomie chciał wzbić się w górę, a wtedy przejmujący ból brakującego skrzydła przypominał o niemożności zrealizowania marzeń. Zastygał wtedy w miejscu, patrząc prosto w niebo, a po jego policzkach spływały duże łzy...



Pewnego dnia siedział skulony na krawężniku, ramionami obejmując kolana, ze spuszczoną w dół głową. Obserwował strużkę wody spływająca do kanału ściekowego, rozmyślając nad własnym upływającym życiem. W tafli wody odbijało się błękitne niebo – jego tęsknota i nieosiągalne marzenie. I nagle odbite w wodzie niebo przesłonił cień, a na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Uniósł głowę i spojrzał prosto w głęboką zieleń przenikliwych oczu kobiety. Rozpoznał ją natychmiast: ona też była aniołem – nie sposób było się pomylić. Chwilę przed tym, jak jego wzrok spoczął na jej barkach wiedział – była taka jak on. Jak siostra bliźniaczka, jak lustrzane odbicie jego samego. Z tym samym bólem w oczach, z tak samo uszkodzonym skrzydłem, z tą samą tęsknotą, która bezgłośnie wyrywała się z całego jej ciała...



Wstał powoli, ujmując jej delikatną dłoń. Ich twarze rozjaśnił uśmiech zrozumienia. Bez słowa, w absolutnym milczeniu, stojąc naprzeciw siebie, uwolnili swoje pojedyncze skrzydła. Objęli się mocno w bratnim porozumieniu dusz i niczym jedno ciało poruszyli skrzydłami – każde swoim. Kurz zatańczył nad miejskim brukiem, gdy wznosili się w powietrze, rytmicznie, majestatycznie, odzyskując dawną chwałę, blask i moc... Poszybowali ku błękitnym przestworzom, nurzając się w obłokach, kąpiąc w słonecznym blasku... Wiatr niósł ich perlisty śmiech...
...bo nawet zraniony anioł może znowu latać...

Rafał Wieliczko

strega63   
sty 12 2016 Taka moja modlitwa...
Komentarze (0)

BOŻE,UŻYCZ MI POGODY DUCHA,ABYM GODZIŁA SIE Z TYM,
CZEGO NIE MOGE ZMIENIĆ....
ODWAGI,ABYM ZMIENIAŁA TO,CO MOGE ZMIENIC...
I SZCZĘŚCIA.... ABY....
MI SIĘ JEDNO Z DRUGIM NIE POPIEPRZYŁO....

strega63   
sty 12 2016 Kara...
Komentarze (0)

Stała w wysoko sklepionej komnacie o marmurowej posadzce. Nie widziała sufitu, który tonął w mroku. W ścianach nie było okien, a świeca trzymana przez nią była jednym źródłem światła. Nie; nie jedynym. W oddali widziała maleńką plamkę migoczącego światła.
Zauroczona, ruszyła naprzód. Zdziwiła się - miała na sobie długą, białą suknię z rozszerzanymi rękawami. Ich brzegi były ozdobione złotym haftem. Nie znała tej sukienki, tak samo jak nie znała miejsca, w którym była. Wzruszyła ramionami, a jej półdługie ciemne loki połaskotały ją w kark.
Szła, otoczona kręgiem światła. Czuła się obserwowana, ale nie wiedziała, przez kogo. Może ktoś czaił się w ciemności? A może nie?
Choć jej stopy zdrętwiały już od stawiania kroków na zimnej posadzce, światełko wcale się nie przybliżało. Przeciwnie, zaczęło się poruszać, ale uciekało od niej, było coraz bardziej odległe, malało, kurczyło się aż w końcu...
Znikło. Przystanęła, załamana. Opadły jej ręce, świece wypadła z dłoni i, jak na zwolnionym filmie, ale uderzając o marmur nie zgasła. Stanęła na sztorc na podłodze, nadal dając ciepłe światło.


Opadła na kolana. Ukryła w twarz dłoniach. Odszedł jedyny sojusznik w tym dziwnym, mrocznym świecie bez konturów i kształtów. Tam były tylko mrok, płaszczyzna posadzki i ona! A wcześniej jeszcze to światło, jedyna rzecz, która mogła jej pomóc.
Nagle usłyszała cichy dźwięk. Nie miała wątpliwości, że to śmiech. Gdy tylko podniosła wzrok, śmiech rozległ się głośniejszy. Poczuła nagły powiew wiatru na twarzy, który osuszył słone krople łez. Wpatrzyła się w gęsty mrok, ale coś czaiło się tuż poza zasięgiem światła i jej wzroku. Śmiech stał się ogłuszający i można było wyczuć w nim nuty drwiny...
- Kim jesteś?! - krzyknęła kobieta, podnosząc świecę. Okręciła się dookoła, sprawiając, że płomyk świecy zamigotał, ale nie zgasł. Śmiech rozbrzmiał nieco dalej, ale nie było żadnej odpowiedzi.
- Kim jesteś?- krzyknęła jeszcze raz, usiłując wypatrzyć coś w cieniu. Śmiech ustał.
- Naprawdę nie wiesz? - zapytał cichy, ociekający jadem głos. - Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz mnie, Eden?
Kobieta, przerażona, usiłowała dostrzec twarz drwiącego rozmówcy.
- Więc powiem ci, Eden. Jestem twoją ofiarą, już pamiętasz? Siedem lat temu, po mocno nakrapianej imprezie, na drodze w Nowym Jorku. Śmiałaś się i rozmawiałaś przez telefon. Nie zobaczyłaś mnie. Miałam wtedy tylko pięć lat. Wjechałaś prosto we mnie, choć szłam po chodniku. Wiesz, nie umarłam. Nie wtedy. Ktoś znalazł moje zmasakrowane ciało po trzech dniach, wiesz? Ale było już za późno. Gdybyś wtedy nie uciekła, gdybyś nie zostawiła mnie tam, może dziś bym żyła, a twój los nie byłby przesądzony, a twoje dni, godziny i nawet minuty nie byłyby policzone.
Eden faktycznie, jak przez mgłę przypomniała sobie tę noc sylwestrową. Wracała do domu, pijana. Rozmawiała przez telefon, który nagle jej wypadł. Puściła kierownicę i złapała komórkę, ale auto wjechało na chodnik i potrąciło idące po nim dziecko - śliczną, jasnowłosą dziewczynkę o poważnych oczach, ubraną w kraciastą sukienkę i zgrabny czerwony płaszczyk.
- Dlaczego byłaś wtedy sama? - spytała Eden. - Pięcioletnie dziewczynki nie chodzą same po mieście, na dodatek w nocy!
- Dlaczego? Bo moja matka się, tak jak ty, upiła do nieprzytomności. A ja, nauczona, że gdy się obudzi, będzie rzucać nożami, wyszłam z domu i ruszyłam do domu babci. Dlatego, Eden - odparł ponuro dziewczęcy głosik. - A teraz przyszłam po ciebie... - szepnęła śpiewnie.
Eden rozglądała się, zrozpaczona.
- Ja... naprawdę nie chciałam. Przepraszam! - krzyknęła, łapiąc się tego słowa jak ostatniej deski ratunku.
Dziewczynka roześmiała się ponuro, drwiąco.
- Przepraszasz? ty masz czelność mówić mi „przepraszam”?! - krzyknęła. - Ty nie wiesz, jak to bardzo bolało. Potrzaskane kości, zmiażdżone wnętrzności, zwierzęta szarpiące moje ciało, które stało się tylko kawałkiem mięsa. Umierałam przez 40 godzin, Eden. Ale ty i tak nie rozumiesz, co to znaczy umierać. Ale zaraz zrozumiesz.
W świetle świecy Eden nagle ujrzała zarys ludzkiej postaci. Dziewczynka wyglądała tak samo, jak przed wypadkiem. Jasne warkoczyki, sukieneczka w biało-czarną kratkę, czerwony płaszczyk z dwoma rzędami guzików, czerwony berecik. Ale ta dziewczynka miała twarz trupio bladą, a jej oczy nie lśniły czystym błękitem, lecz płonęły nienawistnym szkarłatem. Źrenice dziecka były podłużne, jak u węża lub kota.
- Chodź, Eden... Nie odwlekaj tego. Ciebie nie będzie bolało. Wystarczy, że dasz mi rękę. - dziecko wyciągnęło dłoń. Małą i gładką, o starannie przyciętych paznokciach.
Eden poczuła, że robi jej się słabo. Nagły, zimny powiew zgasił płomień świecy. Eden przestała cokolwiek widzieć. Pogodziła się z losem i wyciągnęła rękę. Poczuła, że ciepłe palce dziecka wsuwają się w jej dłoń. Dziewczynka wiedziała, gdzie iść. Poprowadziła Eden głębiej w mrok, choć kobieta nie wiedziała, gdzie idzie. Czuła jak ciemność wciska jej się głęboko w oczodoły. I nagle usłyszała głos zabitej dziewczynki:
- Eden, pożegnaj się ładnie ze światem - powiedziała miękko.
Po chwili kobieta poczuła silne uderzenie w kark. Nie, nic innego nie czuła. Przestała cokolwiek odczuwać. Jej doczesne ciało osunęło się na marmurową posadzkę.
Jej ostatnią myślą było: „Miała rację. To nie bolało”.

strega63