Seans...
Komentarze: 0
To dziś.
Właśnie nadszedł dzień sądu.
Ciało Teda przeszył paroksyzm nienawiści. Nie, żeby to był pierwszy raz. Skądże. Podobne stany miewa każdego dnia, parę razy w ciągu doby. Uczucie jednocześnie niepokojące, ale i napawające siłą. Żyły i tętnice oplata kolczasty drut, skóra ledwo zatrzymuje napierający z wnętrza ogień, płuca filtrują znacznie więcej powietrza, głowa pęka od nadmiaru tlenu, nabrzmiałe mięśnie nie są w stanie długo kontrolować rosnącej w ich włóknach mocy. Stało się. Teraz jest już tyko obserwatorem, mimo zachowania pełnej świadomości nie ma wpływu na bieg wydarzeń. Mija pięć minut, chyba najdłuższe pięciu minut w jego życiu, po raz kolejny. Na granicy omdlenia pada na podłogę, cisza bezlitośnie przecina pomieszczenie, doprowadza do obłędu. Czeka na jakikolwiek odgłos, który potwierdzi jego przynależność do tej rzeczywistości. Milczące, duszne, przesycone okropnym smrodem powietrze łagodnie śpiewa jednak swoją niemą pieśń, pozbawiając ostatniej nadziei. Jeszcze chwila. Agonia ustąpi, mózg rozpocznie powolną rekonstrukcję zdarzeń.
Powoli otwiera oczy, promienie słońca atakują czarne ślepia. Źrenice odzyskują kolor i kształt. Głowę nadal wypełniają odłamki stłuczonego szkła. Podnoszenie jej nie ma sensu, ból zwiększy się kilkunastokrotnie, wobec czego, czyniąc to też z wielkim trudem, odwraca wzrok w kierunku światła.
Niewielki pokoik z jednym tylko kredensem otaczała aura śmierci. Czuł to i chłonął każdym centymetrem spalonej skóry. Pamięć podsuwa w końcu urywek transu. Człowiek, w czarnym stroju unosi się do góry. Ciało, powyginane w bardzo nienaturalny sposób ląduje w głośnym hukiem na ziemię i zamiera. Wspomnienie jest tak silne, że żołądek zwraca całą swoją, mizerną zresztą zawartość. Wszystkie elementy układanki wracają na swoje miejsce.
Ted siedzi na małym krześle, przywiązany pasami wokół nadgarstków i kostek. Dwóch potężnych mężczyzn dodatkowo trzyma go, by zapobiec ucieczce z piedestału. Naprzeciwko skazanego stoi ksiądz. Trzymając w jednej ręce kropidło, w drugiej małą, czarną książeczkę wymawia niezrozumiałe, łacińskie zaklęcia.
- Demon słabnie, czuję to – szepcze egzorcysta do mężczyzn.
- To nic nie da, fałszywe świnie! – wrzeszczy Ted – nawróćcie się, te wysiłki są bezużyteczne, Wasze dusze są zatrute, w Waszych żyłach płynie czarna maź zła, Wasze mózgi trawi rak gniewu! Duchowi hipokryci!
Więcej nie może powiedzieć, chociaż bardzo chce. Przychodzi On, obca jaźń. Wypełnia jego ciało i od tej chwili nic nie jest w porządku. Z ciężkim sercem, zamknięty gdzieś pośrodku samego siebie, bez możliwości ingerencji ogląda rzeź.
Mężczyźni pchnięci niewidzialną siłą padają w przeciwległe rogi pokoju. Kończyny kręcą się w kierunkach przeciwnych do ich anatomicznych możliwości, czemu towarzyszy trzask niszczonych stawów i kości. Ted płacze, ale nie może nic zrobić. Widzi jak ksiądz, złożony na pół jak kartka papieru podskakuje w górę, po czym łamiąc kark spada na podłogę. Dość! – krzyczy do wściekłego gościa w głowie – wystarczy!
Wraca świadomość, wraz nią ciężar popełnionego czynu. Socjopaci przynajmniej nie mają wyrzutów sumienia – kalkuluje resztkami rozpadającej się psychiki. Nagle ciszę przerywa głośne uderzenie w drzwi. Policja, znaleźli mnie, w końcu wpadli na mój ślad – ulga, której oczekiwał nie nadeszła jednak. Do środka wpadają zamaskowani mężczyźni i na dzień dobry wymierzają Tedowi kulę między oczy. Świat zawirował. To wcale nie jest szybka śmierć – myśli zawiedziony. Czuje to. Odpływa w inny wymiar, istota zaś, która go posiadła, żegna się z nim głośnym i przenikliwym śmiechem. Policjanci, trzech - bo reszta na widok pobojowiska zwróciła zjedzone niedawno pączki na linoleum – patrzy z obrzydzeniem na ofiary szaleńca. Wszystkim z ust, oczu i uszu ścieka cienka strużka czarnej, kleistej mazi…
Dodaj komentarz