Przekleństwo
Komentarze: 0
Kazek wlókł się ze spuszczoną głową niemal powłócząc nogami. Dziś wracał ze szkoły na piechotę. Jego czerwony rower leżał w tym czasie na dnie rzeki. Może zaczęły skubać go już ryby? Uszy płonęły mu ze złości niemal zlewając się z ogniście rudą czupryną. Banda Maćka postanowiła dopiec mu jak nigdy. Próbując ratować swojego składaka zamoczył też tornister wraz z zeszytami i książkami. Matki nie było stać na nowe. Należał do uczniów, którzy już w podstawówce wiedzą jak po śmierci wygląda Piekło. Rudy, z pryszczami jak czereśnie, chuderlawy. I to przeklęte imię! Jak rodzic może skazać dziecko na cierpienie katuszy nazywając go w ten sposób? Był pewien że w promieniu 200 kilometrów nie znalazłby drugiego dwunastoletniego Kazka. Drabina feudalna w szkolnych klasach wszędzie była identyczna. Takie czasy. I on na samym dole. Na kogoś przecież musiało trafić. Ktoś musiał pełnić rolę kozła ofiarnego. Dzieci potrafią być okrutne a dokuczanie bez najmniejszego powodu i wrzucanie rowerów do rzeki to przecież świetna zabawa. O tak, boki zrywać! Gdyby tylko miał szansę zemściłby się bez mrugnięcia okiem. Choćby miał zaprzedać dusze diabłu…Gniew stanowczo za długo kumulował się w jego wątłym ciele. Zacisnął mocniej pięści. Gdyby był silny i muskularny stłukłby ich wszystkich na kwaśne jabłko. Na miazgę! I wtedy dostrzegł smukłą sylwetkę mężczyzny nadciągającego z naprzeciwka. Miał orli nos i kruczoczarne włosy związane z tyłu gumką. U jego nogi podążał pies. Wyglądał jak krzyżówka husky z owczarkiem niemieckim, w dodatku odmiana albinoska sądząc po wspaniałej, białej sierści i jasnych tęczówkach. Może miał coś z wilka? W jego oczach można było dostrzec pierwotny, dziki blask. Wywiesił z pyska czerwony jęzor, odsłaniając przy tym mięsiste, ciemne dziąsła. Błysnęły kły, białe jak słoniowa kość. Kazek przyjrzał się wysokiemu mężczyźnie w czerni gdy niemal się zrównali. Nie widział go nigdy wcześniej więc z pewnością nie należał do miejscowych. Ten pies również wyglądał na jedynego w swoim rodzaju. Już niemal się wymijali gdy nieznajomy niepostrzeżenie chwycił chłopca za rękę i spojrzał na niego orzechowymi oczami. Palce miał chude i giętkie jak gałązki brzozy.
- Co jest…? – wychrypiał zaskoczony Kazek próbując wyswobodzić rękę z silnego uścisku. Biały wilczur oblizał ją szorstkim jęzorem.
- Myśli mają czasem większą moc niż słowa– powiedział mężczyzna aksamitnym głosem – uważaj czego sobie w nich życzysz…
- Proszę mnie natychmiast puścić, bo zacznę krzyczeć!
Nieznajomy posłuchał. Obrócił się i odszedł zostawiając za sobą wystraszonego nie na żarty Kazka.
- Zawsze do usług! – rzucił przez ramię i zaśmiał się gardłowo.
Kazek puścił się biegiem nie oglądając za siebie. Był pewien, ze właśnie spotkał szaleńca. Odetchnął z ulgą gdy z impetem wpadł do domu i zdyszany oparł się o ścianę. Co za przeklęty dzień!
Przez następne trzy tygodnie wiele się zmieniło. W szkolę miał trochę wytchnienia bo banda Maćka pojawiała się rzadko opuszczając lekcje. Matki bały się wypuszczać dzieci z domów. We wsi zaczęło grasować jakieś zwierzę. Atakowało głównie w nocy wdzierając się do chlewów i zagród, rozszarpując zwierzęta na strzępy. Stary Leon stracił w weekend dwie lochy i kozę. Zaczęto się obawiać, że ludzie też nie są bezpieczni. Kazek przypomniał sobie dziwnego przybysza i jego psa…dreszcze przebiegły mu po plecach. Te białe kły z pewnością potrafiłyby zmasakrować świnię.
Tej nocy miał wyjątkowo dziwny sen. Leżał w łóżku gapiąc się w sufit gdy nagle jego ciało zaczęło gwałtownie puchnąć. Szwy piżamy rozpruły się a guziki strzelały jak z procy na rozrastającej się piersi. Dłonie i stopy zdeformowały się na kształt ogromnych łap a twarz wydłużyła gwałtownie zamieniając w śliniący się pysk. Pysk potwora. Plecy wygięły się w łukowaty grzbiet oprószony szarą, sztywną sierścią. Próbował zapytać sam siebie „co się dzieje”, ale słowa zamieniły się w charczący warkot. Świadomość odpływała gdzieś jakby spadał do głębokiej studni. Otworzył okno i skoczył w noc. Księżyc wisiał wysoko na niebie a on biegł i biegł, raz po grząskim błocie, to znów po usypanej sosnowymi szpilkami leśnej drodze. Kiedy w końcu dopadł sarnę jednym uderzeniem potężnej łapy złamał jej kark. Kły rozdarły jej bok zdzierając płat skóry. Zatopił pysk w ciepłej krwi i wtedy stracił świadomość.
Gdy Kazek otworzył oczy pierwsze promienie słońca wpadały już przez okno. To tylko sen. Bardzo realny, ale jednak sen, pomyślał i odrzucił kołdrę by wstać. Z trudem stłumił krzyk gdy spojrzał na swoje ubłocone, bose stopy i igliwie na prześcieradle. Spojrzał mimowolnie na dłonie, za paznokciami dostrzegł zaschniętą krew. Był zupełnie nagi, na podłodze leżały strzępy piżamy. Wtedy z prędkością atakującego grzechotnika dotarła do niego prawda. Zaskoczyło go, że ta prawda ani trochę go nie przeraża. Pomyślał o Maćku, o jego bandzie, przypominając sobie każde nawet najmniejsze upokorzenie i na jego twarzy rozkwitł powoli upiorny uśmiech. Teraz się zabawimy, pomyślał. Zabawimy się na całego.
Dodaj komentarz